córkę Różę, mieszkającą w Budapeszcie, że ojciec zachorował. Biadała, jak ciężkie jest jej położenie i że musi opiekować się ojcem. Mecenas pragnął wrócić do domu na święto Chanuka, które wyznawcy religii mojżeszowej obchodzili w grudniu, jednak Pressburger się na to się nie zgodził i Zinger, jako tako podleczony, wyszedł ze szpitala dopiero pod koniec stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku.
Milena pragnęła spędzać z ojcem każdą wolną chwilę, gdyż po jego powrocie ze szpitala nie zauważyła w oczach mecenasa dawnego żaru, charakterystycznej dla niego siły, która utrzymywała go na powierzchni zdarzeń przez tyle lat. Ojciec gasł i córka podświadomie wiedziała, że go traci. Podupadł przede wszystkim psychicznie. Dopiero teraz dziewczyna zdała sobie sprawę, jak ważna dla ojca była praca. Stanowiła o jego samopoczuciu. Mecenas wierzył w prawo i teraz pod rządami księdza Tiso obserwował, jak to prawo zamieniało się w miecz mający uprzykrzyć życie jego rodakom. Obecnie, podejrzewając, że jest śmiertelnie chory (żona i córka nie poinformowały go o jego stanie), nie chciał już walczyć. Nie chciał patrzeć, jak świat, w którym żył, przeistacza się w nicość.
Mecenas po powrocie bardzo narzekał na zamknięcie. Domagał się codziennych spacerów. Jednak Zingerowa, pod częstą nieobecność Mileny, próbowała wziąć męża w karby. Przy okazji ciągle powtarzała, żeby zrobić użytek z oszczędności w złotych monetach.
– Dalmacja. Tamtejszy klimat bardzo by ci pomógł – przekonywała matka.
– A ja uważam, że dobrze by mi zrobił długi spacer – odpowiadał ojciec.
Matka wolała trzymać ojca pod kluczem i nie chciała pozwolić na to, by „się przeziębił”. To nasilało napięcia. Któregoś marcowego dnia, kiedy matka była w fabryce, a Milena postanowiła odstać swoje po chleb, ziemniaki i margarynę, ojciec skorzystał z nadarzającej się okazji i wyszedł z domu. Tego dnia nic nie jadł i bardzo źle się czuł. Mimo to pragnął poczuć pierwszy powiew wiosny po śnieżnej zimie. Mecenas ubrał się zbyt lekko, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy ze swego stanu. A może zrobił to celowo. Tego już nikt się nie dowiedział.
Milena, po niespodziewanie szybkich zakupach, wracała do domu. Znalazła ojca w bramie kamienicy, w której mieszkali. Żył jeszcze i pluł krwią. Z pomocą sąsiadki Żydówki przeniosła umierającego do domu. Mecenas Zinger żył jeszcze trzy tygodnie. Odszedł w święto Paschy tysiąc dziewięćset czterdziestego roku.
Mijały miesiące. Pustka w domu po śmierci ojca z każdym dniem stawała się coraz bardziej dojmująca. Milena najbardziej nienawidziła pustego krzesła, na którym ojciec lubił przesiadywać z książką lub gazetą. Wszystkie przedmioty przypominały jej ojca. Depresyjne nastroje matki, jej ciągłe utyskiwania i niezadowolenie sprawiły, że dziewczyna traciła ochotę na spędzanie czasu w domu. Niekiedy odnosiła wrażenie, że to klub stał się dla niej domem, a praca dawała drugi oddech. Milena robiła w karierze wokalnej postępy zdumiewające nawet Lunę. Jednak sukcesy córki w klubie bardzo drażniły matkę. Miała pretensje o to, że Milena tańczy i śpiewa, zamiast wyjść za mąż za porządnego, pobożnego żydowskiego chłopaka i urodzić mu gromadkę dzieci. Milena uznawała pretensje matki za przejaw niewdzięczności. Kiedy ojciec żył, córka powstrzymywała się przez wzgląd na niego, jednak po śmierci mecenasa już się nie hamowała.
– Zamiast suszyć mi głowę, sama zarób na życie! – odpowiedziała matce, gdy robiła jej rano wymówki, że tak późno wraca z klubu i że nie wiadomo, co tam robi.
– A więc o to chodzi?! – zawrzała matka. – Jeszcze trochę i zaczniesz mi wypominać, że jem za dużo chleba!
I matka swoim zwyczajem wpadła w histerię, wyzywając córkę od niewdzięcznic, niemoralnych dziewuch, które po nocach włóczą się po podejrzanych klubach. Ledwo matka się trochę uspokoiła, natychmiast znów przechodziła do ataku:
– Jesteś zła i niemoralna! Nie widzisz tego? – krzyczała. – Żadna szanująca się Żydówka nie śpiewałaby w nocnym klubie!
– Skoro tak, to dlaczego katoliczki, które też nie powinny śpiewać i tańczyć w takim niemoralnym klubie, robią to wbrew swoim dewotom?!
– Bo są tak samo złe i niemoralne jak ty! – zasyczała matka.
Wówczas Milenę ogarnął spokój. Pojęła, że matka, wszczynając awanturę, rozpaczliwie chciała zwrócić uwagę na własne potrzeby emocjonalne. Dopominała się uwagi, jak gdyby była najważniejszą osobą na świecie.
– Nie, mamo, nie będę żyła twoim życiem – odpowiedziała Milena. – Ja po prostu chcę żyć po swojemu i robię to, co lubię. Znajdź jedną porządną i moralną Żydówkę w naszym położeniu, zapytaj ją, czy jada codziennie i czy ma pieniądze na utrzymanie.
To był najważniejszy argument Mileny. Jej nie brakowało na jedzenie i nie chodziła głodna, w przeciwieństwie choćby do rodziny rabina Majzelsa, którą utrzymywali inni. Tamtego dnia coś jednak się skończyło. Między dwiema tak bliskimi sobie kobietami wyrósł mur. Od tej awantury właściwie ze sobą nie rozmawiały. Milena zaciskała zęby i pracowała tyle, ile mogła, wracając do domu jedynie na noc. W tym czasie matka spała. Dwie kobiety mijały się w tym samym mieszkaniu. W taki sposób upływały wspólne, ale samotne już miesiące.
We wrześniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku Milena, wróciwszy rano z klubu, nie zauważyła nawet, że matki nie było w mieszkaniu. Dopiero potem spostrzegła na stole kopertę. Otworzyła ją. Matka napisała w liście, że uzyskała dla siebie węgierską wizę i wyjechała do drugiej, ukochanej córki Róży, mieszkającej od roku w Budapeszcie. W trosce o dzieci Róży zabrała wszystkie złote monety, jakie pozostawił jej ojciec. Stwierdziła też wprost, że Milena, prowadząca tak niemoralne życie, nie zasługuje na spadek. Ona go zabiera i podaruje go drugiej, „lepszej” córce. Matka dodała, żeby Milena na nią nie czekała, gdyż nie ma zamiaru wracać na Słowację. Dość najadła się wstydu, gdy sąsiedzi wytykali jej, kogo wychowała. Takie było pożegnanie matki.
Pewnego dnia Bastian oświadczył swoim kolegom z Drasenhofen, że zamierza poświęcić wszystko dla Niemiec i zamiast na uniwersytet, wstąpi do partii oraz zgłosi się do SS. Każdy ideowy Niemiec powinien tak zrobić. Chłopak miał spore szanse. Był blondynem i na pewno spełniał dość surowe wymogi rasowe. Wyznanie Bastiana zrobiło na młodych ludziach duże wrażenie.
Franz słuchał i wiedział, że nie ma tyle odwagi. Czuł się bardzo skrzywdzony przez los. Jego najukochańszy brat zginął, a drugi, chluba rodziny, żył z zasiłku i jako kaleka nie miał żadnych szans powrotu na front. Wmawiał sobie, że musi pomścić brata, ale naprawdę za wszelką cenę pragnął zmazać poczucie winy wobec Friedricha.
Jeszcze rok temu poszedłby do spowiedzi i zanurzył się w miłosierdziu Boga, w którego przecież ciągle wierzył. Ale teraz już nie potrafił. Najprawdopodobniej ksiądz zdradził tajemnicę spowiedzi, uczynił rysę w duszy chłopaka. Rysa ta powiększała się z każdym dniem i stawała się piekącą raną, która w końcu zaczęła ropieć. Przestał się modlić. Natomiast gangrena, która wdarła się do jego serca wraz z mundurem Hitlerjugend, obejmowała już rozum, wolną wolę, wrażliwość, współczucie i ludzką życzliwość. Działanie nazistowskiego jadu było uśpione, podskórne, niemal niezauważalne. Franz nawet nie wiedział, kiedy zaprzedał się Hitlerowi. Właśnie wtedy, gdy Bastian oznajmił, że chce wstąpić do SS, rysa na duszy Franza stawała się otchłanią, ziejącą pustką, pełzającą ciemnością.
Najpierw postanowił powiadomić o swoim wyborze rodziców, którzy oczekiwali, że po maturze wybierze wydział medycyny uniwersytetu wiedeńskiego i będzie kontynuował przerwaną karierę brata. Ale Franz nie miał najmniejszego zamiaru leczyć ludzi. Kiedy