Tak mówił jego tata, gdy Timothy był jeszcze dzieckiem. – Zawsze bądź uprzejmy. Nieważne, kim zostaniesz w przyszłości, czy będziesz bogaty, czy biedny, wysoki czy niski, zawsze traktuj innych z szacunkiem. Czarnych, białych, żółtych – wszystkich. A w szczególności białych. Nie dawaj im powodu, aby jeszcze bardziej cię nienawidzili, rozumiesz, synu? Do kobiet zwracaj się zawsze „proszę pani”, zaś do mężczyzn „proszę pana”. Nie bądź słaby, ale też nie arogancki. W swoim życiu spotkasz wielu ludzi, którzy będą chcieli cię zgnębić, o tak, bardzo wielu. Będą chcieli, i to bardzo, więc musisz dawać z siebie wszystko, rozumiesz? Zawsze dawaj z siebie wszystko. A kiedy powiedzą ci, że dajesz z siebie za mało – a oni tak powiedzą – to wtedy zaczniesz dawać jeszcze więcej, rozumiesz, Tim? Będziesz dawać jeszcze więcej.
Te nauki nie poszły w las. Timothy zawsze wkładał całe serce we wszystko, co robił. Kiedy jako pierwszy w rodzinie skończył liceum, ojciec błagał go, aby wyjechał z Alabamy.
– Nie zostawaj w tej zapomnianej przez Boga krainie, synu. Zasługujesz na więcej, rozumiesz? Zasługujesz na dużo więcej niż Alabama i Południe. Teraz jesteś już mężczyzną. Pospłacałeś swoje długi tutaj i nikt ci nie powie, że jesteś cokolwiek komukolwiek winien… ponieważ nie jesteś. O nie, mój panie, nie jesteś. Twojej mamy już z nami nie ma, ale ogląda nas z góry i jest z ciebie równie dumna, jak ja. Ona też by ci powiedziała, że już czas, abyś zaznał czegoś lepszego. Wyjedź daleko stąd. Masz szansę, której nie miało nigdy żadne z nas, dlatego posłuchaj swojego taty, posłuchaj uważnie. Znajdź sobie uczelnię daleko stąd. Jakieś miejsce, gdzie biali i czarni nie darzą się nienawiścią. A przynajmniej nie aż taką, jak tutaj. Jakieś miejsce, gdzie kolor skóry nie powstrzyma cię przed zostaniem tym, kim chcesz.
Timothy posłuchał ojca. Aplikował jedynie na uczelnie w stanie, który uważano za najmniej rasistowski: w Kalifornii. Dostał się do wszystkich pięciu. Zdecydował się studiować na politechnice w Kalifornii, w Berkeley. Właśnie tam, na drugim semestrze poznał Rondę, dziewczynę, która pięć lat później została jego żoną.
– Nie było tak źle, prawda? – zapytała pielęgniarka, wycierając kropelkę krwi, która po wyjęciu igły wypłynęła z ramienia mężczyzny.
– Nie, proszę pani. Nie było źle. Myślałem, że trochę zaboli, ale nic nie poczułem.
Kobieta znowu się uśmiechnęła. Ujmował ją sposób, w jaki nieznajomy mężczyzna zwracał się do niej, i jego silny akcent z Alabamy. Czuła jednak w nim pewien smutek, w oczach czaił się jakiś mrok, którego trudno nie zauważyć.
– Wszystko w porządku, panie Davis? – dociekała, nakleiwszy na jego rękę plaster, który następnie zawinęła bandażem.
– O tak, proszę pani, wszystko w porządku.
Timothy od zawsze był beznadziejnym kłamcą. Nie trzeba eksperta, aby go przejrzeć, jednak Rose nie czuła się upoważniona do dalszego naciskania, mimo troski, którą w niej wzbudził.
– Proszę nie zdejmować bandaża przez jakieś pół godziny. A plaster proszę odkleić dopiero po sześciu godzinach, dobrze?
– Tak, proszę pani. Tak zrobię.
– Przez resztę dzisiejszego dnia może się pan czuć zmęczony, nawet słaby, dlatego proszę niczego nie dźwigać ani w żaden sposób się nie przemęczać – mówiła dalej, pomagając mu wstać.
Tim pokiwał głową.
– Oczywiście, proszę pani.
Siostra Atkins poprowadziła go przez krótki korytarzyk wiodący do następnego pomieszczenia, gdzie znajdowało się „słodkie biurko”, nazywane tak przez wszystkich pracowników banku krwi.
– Niech pan się poczęstuje tyloma ciastkami i szklankami soku, iloma pan tylko chce. To podniesie poziom cukru we krwi. Jest pan może wegetarianinem?
– Nie, proszę pani.
– W takim razie po powrocie do domu niech pan zje coś zawierającego dużo żelaza: czerwone mięso, ryby, kurczaka albo nawet płatki z suszonymi owocami, najlepiej rodzynkami. Proszę wypoczywać, pić dużo płynów, to jutro będzie pan jak nowo narodzony.
– Bardzo dziękuję za pomoc, proszę pani.
Kiedy pielęgniarka odeszła, Timothy Davis poczuł przyjemne ciepło rozlewające się po jego ciele. Wystarczył jeden akt dobroci. Jego krew może uratować komuś życie. Może nawet więcej niż jednej osobie.
Dwadzieścia dwa
Hunter poczekał, aż jego partner wejdzie do salonu Lindy Parker, po czym zamknął drzwi. Przez chwilę żaden z nich się nie poruszył. Żaden z nich się nie odezwał. Po prostu stali w miejscu, jakby musieli się aklimatyzować przed ruszeniem do dalszej części domu.
Wielu ludzi może zdziwić, jak wygląda miejsce zbrodni, kiedy już skończy się zamieszanie stworzone przez policję i techników kryminalistyki.
Podstawową i najbardziej rzucającą się w oczy różnicą jest oświetlenie. Zniknęły wszystkie lampy o niesamowitej mocy, dzięki którym agenci mogli szukać włókien, śladów, a nawet i pyłków, które wydawały się nie do końca pasować do otoczenia. Obecnie detektywi mieli do dyspozycji tylko naturalne światło wpadające przez okna oraz sztuczne, którego źródłem były żyrandole i lampki. Istotne było to, że w momencie morderstwa miejsca zbrodni nie oświetlały wielkie lampy techników, ale właśnie blaski zza okien czy żarówka pod sufitem.
Drugą znaczącą różnicę stanowi postrzeganie przestrzeni, kiedy wszyscy funkcjonariusze i technicy opuszczą miejsce zbrodni. Bez ciągłego ruchu wchodzących i wychodzących ludzi, krzątających się policjantów i agentów każde pomieszczenie nagle wydaje się znacznie większe, nie mówiąc już o tym, że cały dom staje się nieporównywalnie cichszy. Dla profilera próbującego ułożyć sobie w głowie dokładny obraz wydarzeń mających miejsce w noc morderstwa te różnice mogą mieć kluczowe znaczenie.
– Wiem, że pewnie mówię to za każdym razem, ale ten pokój wygląda teraz na znacznie większy, niż go zapamiętałem. – Garcia przerwał ciszę.
– Tak. Mówisz to za każdym razem. – Odparł Hunter, podchodząc do okna na wschodniej ścianie, po czym zaciągnął zasłony.
– Co robisz?
– Doktor Hove powiedziała, że ofiara zginęła w poniedziałek między dziewiątą wieczorem a północą, prawda? Nie było tu wówczas żadnego naturalnego światła. Staram się lepiej wczuć…
– A, OK, zapomniałem o tych całych sensorycznych doznaniach, które tak lubisz – powiedział Garcia, a następnie zasłonił drugie okno. Jeszcze nigdy nie spotkał kogoś, kto potrafiłby dokonać takiej wizualizacji, jak jego partner.
Obaj policjanci przyglądali się przez jakiś czas salonowi i kuchni, potem przeszli do korytarza, a w końcu do właściwego miejsca zbrodni, czyli sypialni.
Zupełnie jak pierwsze pomieszczenie, którego próg przekroczyli tego dnia, sypialnia – pozbawiona wszechobecnych techników i ich sprzętu – sprawiała wrażenie o wiele większej, niż ją zapamiętali. I ciemniejszej. Znacznie ciemniejszej. Jednak nie tylko oświetlenie i przestrzeń się różniły. Powietrze wewnątrz całego domu stało się ciężkie, stęchłe, niemal nie dawało się nim oddychać przez dziwny, niemożliwy do opisania smród stanowiący połączenie metalicznej woni krwi i wywołującego torsje odoru rozkładającego się ciała. Detektywi starali się oddychać głównie przez usta. Stojąc w drzwiach, zaczęli lustrować wnętrze pomieszczenia.
– Kiedy już wiemy, że ofiara nie była torturowana przed śmiercią i że nie musiała cierpieć,