którego nigdy nie miałam. Katherine często się ze mną droczy, że brak mi genu „potrzebny mi chłopak”, ale prawda jest taka, że po prostu nie spotkałam nikogo, kto… cóż, kto by mi się spodobał, choć nie powiem, że nie chciałabym się przekonać, jak to jest, kiedy trzęsą się nogi, serce podchodzi do gardła, w brzuchu fruwa stado motyli i nie można w nocy spać.
Czasami się zastanawiam, czy przypadkiem coś jest ze mną nie tak. Być może za dużo czasu spędzam w towarzystwie moich bohaterów literackich i, co za tym idzie, moje ideały i oczekiwania są zdecydowanie zbyt wysokie. Ale w świecie rzeczywistym nikt nigdy nie sprawił, abym tak się poczuła.
Aż do niedawna – szepcze cicho moja podświadomość. NIE! Natychmiast przeganiam tę myśl. Nie będę o tym myśleć, nie po tym żenującym wywiadzie. „Jest pan gejem, panie Grey?”. Wzdrygam się na samo wspomnienie. Wiem, że ten człowiek pojawia się teraz w moich snach, ale tylko dlatego, aby oczyścić mój organizm z tego okropnego przeżycia, no nie?
Patrzę, jak José otwiera szampana. Jest wysoki, ma na sobie dżinsy i T-shirt podkreślający twarde mięśnie, śniadą cerę, ciemne włosy i oczy. Tak, niezłe z niego ciacho, ale myślę, że w końcu to do niego dotarło: jesteśmy tylko przyjaciółmi. Korek wyskakuje z butelki, a José unosi głowę i uśmiecha się.
Sobota w sklepie to koszmar. Mamy wtedy nalot majsterkowiczów, którzy pragną odpicować swoje domy. Państwo Claytonowie, John oraz Patrick – dwóch innych pracowników na pół etatu – i ja uwijamy się jak w ukropie. Ale w porze lunchu klienci tymczasowo się wykruszają i pan Clayton prosi, abym rzuciła okiem na zamówienia. Robię to, siedząc za kasą i dyskretnie podjadając bajgla. Sprawdzam numery katalogowe produktów, których potrzebujemy, i tych, które zamówiliśmy, przeskakując wzrokiem od książki z zamówieniami do monitora i z powrotem, upewniając się, czy wszystko się zgadza. Nagle z jakiegoś powodu podnoszę wzrok… i napotykam zuchwałe spojrzenie szarych oczu Christiana Greya, który stoi po drugiej stronie lady i wpatruje się we mnie.
Chyba mam atak serca.
– Panno Steele. Cóż za miła niespodzianka.
Jego spojrzenie jest nieustępliwe i zdecydowane. Rany Julek. A co, u licha, on tutaj robi, na dodatek w kremowym swetrze z grubej dzianiny, dżinsach i traperkach? Chyba mam otwartą buzię i nie jestem w stanie zlokalizować mózgu ani głosu.
– Panie Grey. – Tyle jedynie udaje mi się wyszeptać.
Przez jego twarz przemyka cień uśmiechu, a oczy błyszczą wesoło, jakby bawił go jakiś dobry żart.
– Byłem akurat w okolicy – mówi tytułem wyjaśnienia. – Muszę zrobić małe zakupy. Miło znowu panią widzieć, panno Steele. – Jego głos jest ciepły i aksamitny niczym rozpuszczona gorzka czekolada albo karmel… albo coś w tym rodzaju.
Potrząsam głową, aby zebrać myśli. Moje serce łomocze jak szalone i z jakiegoś powodu oblewa mnie krwisty rumieniec. Widok tego mężczyzny zupełnie wytrącił mnie z równowagi. Wygląda lepiej, niż go zapamiętałam. Określić go mianem „przystojny” to zdecydowanie za mało – stanowi uosobienie męskiego, zapierającego dech w piersiach piękna. No i jest tutaj. W sklepie żelaznym pana Claytona. To ci dopiero. W końcu moje funkcje poznawcze odzyskują łączność z resztą ciała.
– Ana. Mam na imię Ana – bąkam. – Czym mogę służyć, panie Grey?
Uśmiecha się i znowu ma taką minę, jakby był wtajemniczony w jakiś wielki sekret. To takie denerwujące. Biorę głęboki oddech i robię minę w stylu „pracuję w tym sklepie od lat”. Dam sobie radę.
– Potrzebuję paru rzeczy. Na początek spinki do kabli. – Patrzy na mnie spokojnie, ale w jego szarych oczach tańczy rozbawienie.
Spinki do kabli?
– Mamy opaski w różnych rozmiarach. Pokazać panu? – Głos mam cichy i drżący. Weź się w garść, Steele.
Grey lekko marszczy czoło.
– Tak. Proszę prowadzić, panno Steele – mówi.
Kiedy wychodzę zza lady, próbuję zachowywać się nonszalancko, ale tak naprawdę muszę mocno się koncentrować, aby się nie potknąć o własne nogi, które nagle nabrały konsystencji galaretki. Jak dobrze, że rankiem zdecydowałam się włożyć swoje najlepsze dżinsy.
– Znajdują się w dziale elektrycznym, regał ósmy. – Mój głos jest odrobinę zbyt radosny. Zerkam na Greya i niemal od razu tego żałuję. Kurde, przystojniak z niego. Rumienię się.
– Pani przodem – czyni gest dłonią z wypielęgnowanymi paznokciami.
Choć serce niemal mnie dusi – ponieważ podeszło mi do gardła, próbując uciec ustami – podchodzę do jednego z regałów w dziale elektrycznym. Dlaczego zjawił się w Portland? Dlaczego zjawił się tutaj, u Claytona? A jakaś maleńka, rzadko używana część mego mózgu – prawdopodobnie umiejscowiona w rdzeniu przedłużonym, tam gdzie się panoszy podświadomość – szepcze: żeby się z tobą spotkać. W życiu! Natychmiast ją odrzucam. Czemu ten piękny, możny, wytworny mężczyzna miałby chcieć się ze mną spotkać? Ten pomysł jest niedorzeczny.
– Przyjechał pan do Portland służbowo? – pytam zbyt wysokim głosem, jakbym przytrzasnęła palec drzwiami. Jasny gwint! Wyluzuj, Ana!
– Odwiedzałem wydział rolniczy WSU[1] w Vancouver. Finansuję badania dotyczące płodozmianu i gleboznawstwa – odpowiada rzeczowo.
Widzisz? Wcale nie przyjechał tu dla ciebie – drwi zadowolona z siebie moja podświadomość. Czerwienię się, zmieszana wcześniejszymi pomysłami.
– To wszystko stanowi część pańskiego planu nakarmienia świata? – pytam żartobliwie.
– Coś w tym rodzaju – przyznaje, a jego usta rozciągają się w półuśmiechu.
Obrzuca spojrzeniem dostępne w sklepie spinki do kabli. Co on, u licha, zamierza z nimi robić? Jakoś trudno mi go sobie wyobrazić jako majsterkowicza. Przesuwa palcami po leżących na półce woreczkach i z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu muszę odwrócić wzrok. Schyla się i wybiera jeden z woreczków.
– Te będą dobre – mówi z tym swoim tajemniczym uśmiechem, a ja oblewam się rumieńcem.
– Potrzebuje pan czegoś jeszcze?
– Taśmy malarskiej.
Taśmy malarskiej?
– Remontuje pan mieszkanie? – Te słowa wydostają się z moich ust w sposób absolutnie niekontrolowany. Do tego to chyba zatrudnia cały sztab ludzi, no nie?
– Nie remontuję – odpowiada szybko, a potem uśmiecha się znacząco, a ja nie mogę się oprzeć wrażeniu, że śmieje się ze mnie.
Jestem aż taka śmieszna? Śmiesznie wyglądam?
– Tędy – bąkam zakłopotana. – Taśmę malarską mamy w innym dziale. – Ruszam w tamtym kierunku, a po chwili zerkam za siebie.
– Długo tu pani pracuje?
Głos ma niski i wpatruje się we mnie intensywnie tymi swoimi szarymi oczami. Moje policzki robią się jeszcze czerwieńsze. Czemu, u licha, tak na mnie działa? Czuję się, jakbym znowu była nieporadną czternastolatką. Patrz przed siebie, Steele!
– Cztery lata – mamroczę, gdy docieramy na miejsce. Biorę z półki dwie taśmy o różnej szerokości.
– Ta może być – mówi miękko Grey, wskazując szerszą. Podaję mu ją. Nasze dłonie na krótką chwilę się stykają i znowu pojawia się prąd, jakbym włożyła palec do kontaktu. Mimowolnie wciągam głośno powietrze, gdy prąd odnajduje drogę do jakiejś mrocznej i niezbadanej części mojej istoty. Desperacko