Marek Stelar

Blask


Скачать книгу

przyjechaliśmy. Jak w Poznaniu, skąd ja jestem. Kiedyś żyliśmy w grupach, gdzie wszyscy znali się jak łyse kobyły, od pokoleń. Tutaj to my jesteśmy pierwszym pokoleniem. Tu się dopiero poznajemy. I nie wiemy o sobie nic ponad to, co sami powiemy. A mówić można wszystko, byle śliny nie brakło… – Westchnął. – No, dobra, dowód osobisty by wam trzeba wystawić, mieszkać też gdzieś musicie… To co, przyjmiecie moją propozycję?

      – Dostanę czas na zastanowienie?

      – Nad czym tu się zastanawiać? Lepiej nie traficie, zapewniam was. A wiem, co mówię.

      – W porządku. – Krugły podjął decyzję w jednej chwili. – Przyjmuję…

      – Nooo, to cieszę się! Witamy na pokładzie!

      Krugły uśmiechnął się pod nosem. Entuzjazm Reszkego z pewnością mógł być zaraźliwy. Po łagrze nie palił się do roboty, ale nudy nie cierpiał. Nigdy nie potrafił usiedzieć w miejscu dłużej niż kilka godzin. A tułaczka do Szczecina też swoje zrobiła…

      – Ten cały Zeller, który u pana pracuje, kto to? – zapytał, wstając z krzesła.

      – Taki jeden od Wiesnera.

      – A Wiesner to…?

      – Niemiecki komunista, zainstalowany tu po wyzwoleniu przez towarzyszy radzieckich. Były burmistrz Dystryktu Zabelsdorf, czyli niemieckiej części miasta, który nastał po Spieglerze. Tak jak i Zaremba podlegał wojskowemu komendantowi Fiedotowowi w okresie między powrotem z ewakuacji a piątym lipca. Piątego Szczecin znów przeszedł w polskie ręce. Nie powiem, że ostatecznie, w świetle tego, co mówiłem przed chwilą, brzmiałoby to dziwnie. Zeller pracował w niemieckim zarządzie miejskim, zaczął jeszcze przed wojną, potem od czterdziestego czwartego miał przerwę i wrócił do pracy już za Wiesnera. Koniec końców został w Szczecinie i teraz współpracuje z nami. A co?

      – Nic.

      – No, powiedzcie. Tu przecież sami swoi.

      – Nie podoba mi się – mruknął Krugły.

      – Oczywiście, rozumiem, że jesteście uprzedzeni do Niemców. Nie wy jedni. Ja również.

      – Po co wam szkop?

      Reszke uśmiechnął się półgębkiem.

      – No, widzicie, to jest właśnie specyfika miasta, takiego jak to. Miasta niczyjego. To tutaj nic niezwykłego, dla wojsk radzieckich pracują ich setki. Zeller jest tutejszy. Zna Szczecin jak własną kieszeń. Ulice, budynki, kanalizacja, wodociągi, gazownia, prąd, magazyny, tramwaje… Piekarnie, zakłady rzemieślnicze… To wszystko musi jakoś działać. Zbudowali to Niemcy, oni też częściowo to zepsuli, kiedy dotarło do nich, że to już koniec. Zeller pomaga nam to jakoś wszystko ogarnąć. A to niełatwe, wierzcie mi.

      – Ufa mu pan?

      – Ja? Ja nikomu nie ufam. Wam też do końca nie mogę. Ale, jeśli mogę was prosić, róbcie wszystko, żeby to moje zaufanie zdobyć. Będzie nam się wtedy dobrze współpracowało, co wy na to?

      – Tak jest.

      – No, no, to nie wojsko. – Reszke roześmiał się serdecznie, machając ręką. – Teraz będą inne zasady, panie kolego. Zaświadczenie przesiedleńcze macie?

      – Mam.

      – Dobrze. Wybierzcie sobie jakieś lokum w bezpiecznym miejscu. Najlepiej tam, gdzie jest dużo Polaków. Unikajcie Niebuszewa i odległych dzielnic. Mogę wam polecić…

      – Zamieszkam u siostry – przerwał mu Krugły.

      – O! – zdziwił się. – Siostrę tu macie? Gdzie?

      – Maria Prażmowska, ulica… – z trudem przypomniał sobie nazwisko patrona – …Koziorowskiego.

      – Pogodno. Piękna dzielnica, nietknięta wojną. – Reszke pokiwał głową. – Jeszcze niedawno siedzieli tam towarzysze radzieccy. Zdziwicie się, zwłaszcza po tym, co widzieliście tu, w śródmieściu. Niedaleko tego miejsca, na rogu Mickiewicza i Martynowej, jest punkt zborczy przesiedlanej ludności niemieckiej. Na razie kiepsko z komunikacją, bo hitlerowcy wysadzili wiadukt nad torami, ale już go odbudowujemy. Dziś trzeba objazdem przez Jagiellońską, ale niedługo tramwajem będziecie tam jeździć po nowiuteńkim moście. Sami widzicie, że robimy, co możemy, żeby to miasto przywrócić do życia… – Spojrzał nagle na Krugłego, jakby na coś wpadł. – Znaczy siostra zamężna?

      – Wdowa. Z dzieckiem.

      Reszke opuścił głowę i przesunął do siebie jedną z leżących w rogu biurka karteluszek. Poślinił końcówkę kopiowego ołówka i nabazgrał kilka słów, całość wieńcząc zamaszystym podpisem. Potem wziął do ręki pieczątkę, chuchnął na nią i mocno przybił w rogu pisemka. Przyjrzał mu się i z zadowoleniem wręczył Krugłemu.

      – Dobrze, że kogoś tu macie – mruknął. – Raźniej wam będzie razem. No nic, z tym papierkiem przejdziecie się jutro do działu ewidencji ruchu ludności. Zgłosicie zamieszkanie, zostaniecie zameldowani i dostaniecie potwierdzenie. Potem dowód osobisty, im szybciej, tym lepiej. Po co macie się ciągle legitymować tym kwitem z MBP? A dziś jedźcie do siostry, pewnieście się parę ładnych lat nie widzieli, co? Pojedziecie z Karbaszem, pokaże wam drogę i kawałek miasta przy okazji. Wypytajcie go, o co tam chcecie. Musicie sporo nadrobić, jeśli macie tu przetrwać. No, dobra, lećcie, lećcie… I uważajcie na siebie. Mamy dużo roboty. Do jutra.

      Krugły wyszedł na zewnątrz i odetchnął głęboko. Przed wejściem do urzędu czekał już Karbasz. Opierał się o rower, drugi leżał na bruku obok niego.

      – Bierz. – Wskazał go Krugłemu. – Pojedziemy, gdzie chcesz.

      – Czemu go nie szanujesz?

      – Poniemiecki szmelc. – Wydatne usta wykrzywił grymas lekceważenia.

      – Ale jeździ?

      – Jeździ, jak najbardziej.

      – No, właśnie. – Krugły podniósł rower i obejrzał go.

      Był pordzewiały i miał lekko powyginaną ramę, ale koła wydawały się w porządku, opony nie były łyse, tylko łańcuch wisiał luźno, jakby miał zbyt dużo ogniw.

      Karbasz podprowadził swój rower bliżej i wyciągnął do Krugłego rękę.

      – Ludwik jestem.

      – Wiktor – mruknął Krugły, przyglądając mu się uważniej.

      Miał dobroduszną twarz i pewnie niecałe osiemnaście lat. Szczupły, wręcz kościsty, z czarnymi włosami sterczącymi jak włosie ryżowej szczotki, lekko pryszczaty i z jakąś zadziornością w oczach. Krugły polubił chłopaka niemal od razu.

      – Gdzie chcesz jechać? – zapytał Karbasz.

      – Na Koziorowskiego.

      – To wiem gdzie. – Chłopak pokiwał głową.

      Wsiedli na rowery i ruszyli brukowaną ulicą. Oba skrzypiały niemiłosiernie nienasmarowanymi łańcuchami i wyrobionymi sprężynami siodełek. Zresztą Karbasz miał swoje za wysoko, więc chłopak ledwie sięgał nogami do pedałów. Jadąc, kolebał się na nim, jakby wiosłował w kajaku.

      – Dam ci kilka rad – powiedział. – Potraktuj je poważnie, bo inaczej może być z tobą krucho. Pierwsza, najważniejsza rada: unikaj „przyjaciół”. Znaczy ruskich. Chodzą często pijani i tylko szukają pretekstu do zwady. Ubić potrafią na miejscu za portfel albo zegarek. Na środku ulicy. Samochodami ludzi na ulicach zabijają, bo po pijaku jeżdżą. W zeszłym roku jeden mój druh serdeczny przez nich zginął. Teoś