Marek Stelar

Blask


Скачать книгу

i podcinając chłopca, tak że jak długi upadł na ziemię. Poczuł w ustach jej smak, zęby boleśnie szczęknęły o siebie, przygryzając koniuszek języka, ale nie wypuścił z dłoni swojego skarbu. Chłopiec był chorobliwie wręcz wychudzony, a więc i lekki, ale pęd zrobił swoje: przejechał po trawie prawie dwa metry, zanim się zatrzymał. Nie zdążył się pozbierać i wstać, by uciekać dalej. Zdołał jedynie przewrócić się na plecy, w samą porę, żeby spojrzeć w twarz swojego prześladowcy. Ten pochylił się nad nim i syknął:

      – Oddawaj!

      Chłopiec przełknął ślinę. Smakowała krwią. Gwałtownie pokręcił głową i mocniej zacisnął dłoń, przyciskając ją do brzucha.

      – Oddawaj to, powiedziałem!

      Teraz tylko leżał, oddychając spazmatycznie. Oczy tamtego zwęziły się w szparki. Widywał już takie oczy. Był bardzo młody, ale widział w życiu taki ogrom zła, że starczyłoby dla pokoleń. Takie oczy mieli ludzie z drugiej strony drutów. Pełne nienawiści i obrzydzenia. W taki sposób zwykle patrzy się na insekty albo szczury. I tak właśnie tamci patrzyli na nich. A teraz to samo widział w oczach pochylonego nad nim człowieka. W jego ręku nie wiadomo skąd pojawił się spory kamień albo kawał betonu. Ostre krawędzie wystawały spomiędzy zaciśniętych na nim pobielałych z wysiłku palców.

      – Skąd wziąłeś? – zapytał tamten. – Odpowiadaj, skąd to wzięliście?!

      – Nie oddam – wyszeptał, tuląc zdobycz do piersi.

      – Oddasz i powiesz, skąd masz – odparł tamten, chwytając jego chudą dłoń wolną ręką.

      Szarpali się przez chwilę. Napastnik był silny i sporo większy od chłopca, ale małemu desperacja i przerażenie dodały sił. Przeciągali się przez chwilę: mięśnie na przedramieniu mężczyzny napięły się. Chłopiec na swoim prawie nie miał mięśni, na bladej skórze widniał tylko niezdarny tatuaż: kilka koślawych błękitnych cyfr.

      – Nejn! – Krzyk przypominał kwilenie dziecka albo miauknięcie przerażonego kociaka.

      W mężczyznę jakby coś wstąpiło. Zanim zdążył się opamiętać, uniósł dłoń, w której trzymał kamień i uderzył. Nie mierzył nawet, po prostu pozwolił, by obciążona pięść opadła. I kiedy już kierowała się lekkim łukiem ku głowie chłopca, w miejsce gdzieś między uchem a skronią, pociągnął ją jeszcze ku dołowi. Chrupnęła pękająca kość, szare oczy uciekły w tył głowy i małe, wychudzone ciałko wyprężyło się, jakby raził je prąd. A potem chłopiec umarł, wciąż dzierżąc w zesztywniałej dłoni swój skarb, za który oddał życie, a właściwie z powodu którego mu je zabrano.

      – Jezus… – szepnął mężczyzna, a kamień wypadł mu z dłoni.

      Patrzył, pobladły, przez dość długi czas na martwe dziecko, jakby wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ocknął się po chwili z tego odrętwienia i rozejrzał szybko, oddychając spazmatycznie, jak chwilę wcześniej żydowski chłopiec, którego zabił. Był o krok od wpadnięcia w panikę. Między drzewami dostrzegł nagle jakąś postać, chyba kobietę. Była jeszcze dość daleko i oddzielał go od niej gąszcz bezlistnych krzewów o splątanych gałęziach, więc wiedział, że nie może go rozpoznać. Ale musiała zobaczyć coś niepokojącego, bo nagle zmieniła kierunek i ruszyła w jego stronę. Nie pozostało mu nic innego, jak rzucić się do ucieczki. Schylił się szybko i chwycił małą, umorusaną i martwą dłoń, żeby wyjąć z niej to, co ukradł chłopiec, lecz nie był w stanie odgiąć zaciśniętych śmiertelnym spazmem palców. Nie miał więcej czasu, musiał uciekać. Chwilę później nad małym ciałkiem rozległ się rozpaczliwy krzyk i wołanie:

      – Chrystusie, dzieciaka ubili… Na pomoc! Milicja!

* * *

      Nad zwłokami małego chłopca, leżącymi w pobliżu kępy krzewów zebrało się kilka osób. Kobieta, która znalazła ciało, stała teraz, wciąż nie mogąc oderwać dłoni od twarzy i zapłakanych oczu. Młody człowiek, pracownik magistratu, usłyszał krzyk, przechodząc niedaleko i przybiegł, zobaczyć, co się stało. Był milicjant w wytartym szynelu narzuconym na mundur, na rękaw wciągniętą miał biało-czerwoną opaskę, a na doszytych pagonach – krokiewkę sierżanta. I Wiktor Krugły – jedyny, który został zmuszony do przyjścia tutaj wbrew własnej woli.

      – Na pewno nie widzieliście, jak sprawca uciekał? – zapytał go milicjant, patrząc w zamyśleniu na ciało.

      – Nie – odparł. – Nikogo ani niczego nie wiedziałem. Czy mogę już iść?

      – Poczekajcie chwilę, gdzie wam się tak spieszy? Byliście niedaleko, a tu wszystko jest ważne, najmniejszy szczegół może mieć znaczenie w sprawie…

      Krugły powstrzymał się od komentarza. Zapewne wzięty do MO z łapanki były podoficer, który odgrywał teraz rolę detektywa, marnował jego czas. Wcisnął dłonie w kieszenie spodni i zacisnął je w pięści.

      – Przechodziłem ulicą kilkadziesiąt metrów od tego miejsca – wycedził. – Powiedziałem już, że niczego ani nikogo nie widziałem…

      – Nic nie widzieliście, mówicie…

      – Przyjechałem do Szczecina pół godziny temu.

      – Jak się tu dostaliście?

      – Ktoś mnie podwiózł i wysadził, tu, niedaleko. – Krugły wskazał na wystającą znad koron drzew wieżę Urzędu Wojewódzkiego. – A teraz do siostry idę. Czy to wszystko, panie władzo?

      – Cśśś… – Milicjant podniósł rękę i pomachał palcem. – Nie przeszkadzajcie teraz. Wy! – zwrócił się do drugiego mężczyzny. – Wy widzieliście sprawcę, tak? Jak uciekał?

      – Tttak – wystękał młody człowiek. – Ale tylko sylwetkę, nic więcej… Właściwie to przybiegłem, bo ta pani wzywała pomocy.

      – Wy, obywatelko?

      – Mignął mi między drzewami… Uciekł w stronę tamtych ruin… – Kobieta w chustce na głowie, jedynym elemencie otoczenia, który miał kolor inny niż odcień szarości, wskazała w stronę ulicy Matejki.

      – Uhm – mruknął milicjant. – No, nic, przejdziemy się na komisariat i spiszemy zeznania. Trzeba też zabrać zwłoki.

      Krugły poczuł, jak robi mu się gorąco.

      – Muszę wracać do pracy – jęknął młodzieniec.

      – Gdzie pracujecie?

      – W Zarządzie Miejskim.

      – Aha. – Milicjant rozejrzał się, jakby chciał sobie dać czas na wymyślenie kolejnego pytania, kiedy nagle coś zwróciło jego uwagę. – Hej, wy tam, za drzewem! Chodźcie tutaj! – zawołał gdzieś przed siebie, wbijając wzrok w nieokreślone miejsce parku. – Tak, do was mówię, podejdźcie tu. – Machał do ukrytego za drzewem mężczyzny.

      Cała trójka zastanawiała się, jak zdołał go wypatrzyć. Człowiek ukryty za pniem odległego drzewa wahał się, w końcu jednak wyszedł i wolnym krokiem ruszył ku nim. Wyraźnie utykał. Kiedy stanął w końcu przed milicjantem, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę i opuścił głowę.

      – Jak się nazywacie?

      Nie odpowiedział.

      – Pytam, jak się nazywacie! Głusi jesteście?

      – On jest ze mną – powiedział nagle młody człowiek, występując z krótkiego szeregu, w jaki cała trójka ustawiła się zupełnie nieświadomie.

      – Z wami?

      – Tak.

      – Z wami,