Marek Stelar

Blask


Скачать книгу

Zeller.

      Niemiec, słysząc swoje nazwisko, ochoczo pokiwał głową.

      – Dobra, idziemy na komisariat – zdecydował milicjant. – Wy, obywatelu… – Wskazał Krugłego. – …poczekacie tu i popilnujecie zwłok, aż nie przyjedzie po nie samochód, a potem dołączycie do nas. Nie ważcie się uciekać, rozumiemy się?

      Krugły zacisnął zęby w bezsilnej złości. Zabito dziecko, było mu go żal, ale nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Jak do tej pory kontakty z organami bezpieczeństwa publicznego przysporzyły mu wyłącznie cierpień. Pokiwał głową, bo nie miał wyjścia i jeśli nie chciał narobić sobie kłopotów, musiał zrobić to, co mu kazano. Odprowadził wzrokiem całą czwórkę, a potem kucnął przy zwłokach, popatrzył na zakrwawioną główkę i zamknął oczy. Widział w życiu wiele śmierci, ginęli przy nim jego koledzy, przyjaciele, towarzysze broni i niedoli. Ale żaden z nich nie był dzieckiem.

      Otworzył oczy. Świergot ptaków, wyczekujących nadejścia prawdziwej wiosny, nie pasował do śmierci. Krugły wyciągnął rękę w stronę chłopca, zamknął mu sine usta i przymknął powieki o pięknych długich rzęsach. Chciał złożyć mu dłonie na brzuchu, ale ramiona wciąż były sztywne. Coś mignęło nagle między białymi palcami. Krugły ujął chudą dłoń i zrobił coś, co robił czasem w lesie: albo swoim, na Zamojszczyźnie, albo w tamtym, tysiąc kilometrów stąd: używając siły odginał palce, by wydostać to, co mieli w nich jego zabici lub zmarli koledzy. Medalik. Pistolet. Stylisko siekiery albo trzonek młotka. Cokolwiek, na czym zaciskali swoją dłoń w momencie śmierci od kuli, wody, mrozu lub głodu.

      Gdy Krugły zdołał już pokonać opór rigor mortis, promienie słońca zamigotały w fasetach sporego brylantu. Wiktor wziął klejnot, przybliżył do oczu i patrzył na niego przez chwilę, a potem przeniósł wzrok na twarz chłopca.

      – Śpij, mały – powiedział cicho to samo, co czasem mówił swoim towarzyszom walki i niedoli, leżącym przed nim bez życia. – Śpij. Już nic złego cię nie spotka…

* * *

      Wojskowy lekarz w stopniu majora, w białym kitlu narzuconym na zielony mundur, wyskoczył z szoferki. Tuż za nim w drzwiach pojawił się milicjant, który sprowadził Krugłego na miejsce zbrodni. Doktor w milczeniu obejrzał ciało, obmacał głowę, potem wyprostował się.

      – Żydek – powiedział do Krugłego, wzruszając lekko ramionami.

      Chłopiec miał semickie rysy, tatuaż na przedramieniu mógł potwierdzać jego żydowskie pochodzenie.

      – Dziecko – odparł Krugły, patrząc majorowi w oczy.

      – Dziecko… – Pokiwał głową, poprawił okulary i machnął na żołnierza siedzącego w szoferce.

      – Dawaj, ładujemy go!

      Milicjant przypatrywał się dziecku, a potem zerknął na Krugłego. Kiedy żołnierz podszedł do chłopca i złapał go za nogi, Krugły odsunął go.

      – Zostawcie – mruknął. – Ja sam…

      Wziął ciało na ręce. Głowa lekko opadła do tyłu, ręka zsunęła się z brzucha i Wiktor poczuł delikatne szarpnięcie, kiedy wciąż stężała, ale luźna w stawie ramiennym zwisła swobodnie, uderzając go w kolano.

      – Wiecie, ilu ludzi dziennie ginie w tym mieście? – Milicjant łypnął na niego.

      – Nie wiem. Dopiero tu przyjechałem.

      – Dużo. Za dużo…

      Po chwili drobne nieruchome ciałko znalazło się na skrzyni ciężarówki. Żołnierz wskoczył na nią i wziął chłopca od Krugłego, ostrożnie układając go na deskach.

      – Towarzyszu majorze, zawieziecie nas do magistratu, zanim pojedziecie do kostnicy? – zapytał nagle milicjant.

      Lekarz skinął obojętnie głową. Wsiedli do szoferki, ale dla Krugłego nie starczyło już miejsca.

      – Pojedziecie na pace – zarządził major, więc obojętnie wykonał polecenie.

      I teraz jechał uczepiony poręczy przy burcie, by nie upaść na chłopca, kiedy rzuci nim niespodziewany wstrząs.

      Ciężarówka telepała się na bruku, a małe ciało trzęsło się i podskakiwało razem z nią. Jechali szeroką aleją, jej środkiem biegły tory tramwajowe. Domy w zwartych pierzejach, wysokie na pięć pięter, zacieniały ulicę. Nagle wjechali na idealnie okrągły plac, z którego skręcili w inną, jeszcze szerszą, brukowaną aleję. Krugły przyglądał się wszystkiemu. Morze ruin, które widział przy rzece, zniknęło. Zwałowiska gruzu, strzelające w górę wystrzępione ściany z pustymi oczodołami wyłupanych i wypalonych okien zastąpiły eleganckie, zdobione detalem kamienice. Teraz widział normalne miasto, nietknięte niemal zniszczeniami. Miasto, w którym wszystko było wielkie: szeroka rzeka, która przy Łabuńce była jak morze, ulice, w których zmieściłyby się ze trzy zamojskie czy lubelskie, domy i gmachy oraz ogromne połacie zieleni i to w samym jego środku. Czuł się jak za granicą, za którą nigdy nie był. Z wyjątkiem wschodniej.

      Dojechali do zielonego budynku, monumentalnego, jak chyba wszystko w tym mieście. Krugły zeskoczył z ciężarówki, która pojechała dalej, i milicjant przywołał go niecierpliwym machaniem dłoni.

      – Chodźcie, chodźcie.

      Poszedł więc za nim. Weszli szerokim wachlarzowymi drzwiami do budynku i Krugły poczuł się jak w labiryncie. Monotonny rytm okien i drzwi do pokoi sprawiał, że długie korytarze wydawały się jeszcze dłuższe niż w rzeczywistości. Milicjant też chyba się zgubił, bo minąwszy jakiś zakręt, zawrócił po kilku krokach, zgarniając Krugłego ze sobą, i podążył gdzieś w kolejny uchyłek, prowadzący nie wiadomo gdzie. Wreszcie trafili do dużej sali, w której przy ogromnym stole siedział Karbasz z kimś jeszcze. Kobiety, która znalazła ciało, nie było.

      Starszy mężczyzna, widząc, jak obaj wchodzą do środka, wstał i wyszedł im naprzeciw. Był lekko zdenerwowany. Wysoki, dość szczupły, ubrany w nieco przechodzony garnitur, ale rzadko kogo było dziś stać na nowy. Siwe włosy zaczesane miał do tyłu, okulary w rogowej oprawie dodawały jego pociągłej i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy nieco surowej powagi. Lekko wystający i mięsisty podbródek z podłużnym rowkiem pośrodku nie pasował do niej.

      – Reszke, naczelnik Wydziału Przemysłu i Handlu – przedstawił się, podając rękę najpierw milicjantowi, potem Krugłemu.

      Karbasz siedział wciąż przy stole, skubiąc paznokieć, i nie odzywał się.

      – To dziecko na ciężarówce… – Reszke westchnął ciężko. – Widziałem przed chwilą przez okno, kiedy przyjechaliście… Ja… My go znamy.

      – Jak to?! Skąd?

      – To Szlomo, żydowski dzieciak, którym się trochę tu opiekowaliśmy. Pomagał nam. Czasem pełnił funkcję gońca, nosił papiery, obierał kartofle, taki chłopak od wszystkiego. Dostawał niekiedy obiad… Co za menda ludzka zabiła dziecko? – Reszke pokręcił głową w niepojętym zdumieniu.

      – Nazwisko chłopaka – zażądał sierżant.

      – Nie znam. – Naczelnik bezradnie rozłożył ręce i odwrócił się w stronę stołu. – Lutek?

      Karbasz z głupią miną wzruszył ramionami.

      – Kto będzie wiedział?

      – Leoś Putra. – Reszke pstryknął palcami. – Leoś wie wszystko i zna wszystkich. Będzie wiedział więcej o tym małym.

      – To dawajcie go tu.

      – Pojechał