Usłyszała odgłos wymiotów i szum wody puszczonej z kranu do metalowego zlewu. Minęło kilka minut i Połaniecka wróciła do niej z mokrą głową. Na ubraniu ciemniały plamy wilgoci, a włosy zlepiły się w strąki, wisząc po obu stronach zniszczonej używkami twarzy, jak brudne sznurki mopa. Pozbierała się jakoś, a na pewno trochę otrzeźwiała.
– Kto to zrobił? – zapytała chrapliwie, nie patrząc na Agatę.
– Nie wiadomo – odpowiedziała cicho. – Policja wie, że to ona, dopiero od kilku godzin.
– Cierpiała?
Prażmowska przypomniała sobie siny odcisk sznura na szyi i wybroczyny. Chciała wierzyć, że dziewczyna była nieprzytomna, kiedy sprawca z całej siły zaciskał pętlę. Że nie czuła nic, może chwilę bólu i strachu tuż przed tym, ale naprawdę krótko. Pamiętała skądś, że osoba duszona traci przytomność po około minucie, półtorej, potem już nic nie czuje, a to, co dzieje się z ciałem, to fizjologia. Umiera w ciągu kolejnych dziesięciu, dwudziestu minut. Tylko że czasem półtorej minuty to bardzo długo…
– Nie wiem – odpowiedziała wreszcie. – Po prostu nie wiem i nie chcę pani oszukiwać.
Połaniecka czknęła. Zasłoniła usta i spojrzała na Agatę.
– Niech pani już idzie.
Prażmowska zagryzła wargi i przestąpiła z nogi na nogę. Czuła się niezręcznie. To nie była jej rola, a jednak ją grała. Bez entuzjazmu.
– Przyjedzie do pani policja – powiedziała. – Będą pytać o Dżesikę. Niech pani nie pije przez jakiś czas, dobrze? Właśnie o czas chodzi. Im szybciej powie im pani wszystko, co będą chcieli wiedzieć, tym szybciej go złapią, rozumie pani?
– Rozumiem. – Pokiwała głową i powtórzyła, z jakimś uporem w głosie: – Niech pani idzie. Chcę zostać sama.
Agata odwróciła się i otworzyła sobie drzwi. Wyszła na klatkę schodową i obejrzała się jeszcze. Chciała coś dodać, ale zrezygnowała. To nie miało sensu, powiedziała już wszystko, co trzeba.
– Nie będę piła. – Zza drzwi doszedł ją cichy głos Połanieckiej.
Pokiwała tylko głową i zeszła na dół. Pojechała na rozprawę, potem do kancelarii, zostawiła tam służbowego laptopa i torbę z dokumentami, mruknęła coś Pawłowi i wyszła. Jadąc do Tanowa, zatrzymała się na Klonowica, na obiad w Pasta i Basta. Zjadła białą pizzę, myśląc o dzisiejszym dniu: jak się zaczął i jak się skończy. Odniosła deskę, sztućce i szklankę, w toalecie opłukała twarz i poprawiła makijaż.
Kwadrans później wjeżdżała do Tanowa.
Ojciec leżał na łóżku, przykryty samą poszewką od kołdry. Klimatyzator w jego pokoiku działał na pół gwizdka, żeby staruszka nie przeziębić; wyłączyć go nie można było, bo upał zabiłby ojca jeszcze szybciej niż przeziębienie. Leżał wysoko, dwie poduszki pod jego głową wyglądały jak oparcie fotela, i w takiej właśnie pozycji Agata go zastała; jakby siedział rozparty w fotelu. Kucnęła przy łóżku, odkładając torebkę na nocną szafkę. Obrzuciła ojca spojrzeniem, czy na rękach pojawiły się jakieś nowe siniaki. Chyba nie. Czasem dostawał napadów agresji i personelowi trudno było go utrzymać. Teraz był w swoim świecie jeszcze głębiej niż zwykle. Otwarte oczy wpatrzone były w sufit, ale nie było w nich śladu życia. Prawie nie mrugał. Z szuflady szafki wyjęła buteleczkę ze sztucznymi łzami i zakropiła mu je. Mrugnął raz, a potem jego wzrok znów zmętniał. Podniosła poszewkę i sprawdziła pieluchę; biały materiał wyglądał na zbyt obszerny na jego wychudzonym ciele. Nie była napompowana moczem, więc uznała, że ktoś musiał ją niedawno zmieniać. Ojciec już prawie nie jadł, więc i z wydalaniem było kiepsko. Agata liczyła się z tym, że niedługo nadejdzie koniec.
Ojciec nigdy nie był jej bliski. Matki nie znała; zginęła, kiedy ona miała roczek, wychowywała ją tak naprawdę babcia, a dopiero po jej śmierci obowiązki przejął ojciec. Wypełniał je nieudolnie. Nie mieli kontaktu, śmierć babci przypadła na jej okres dojrzewania, który przeszła dość burzliwie. Myślała sobie czasem, że to, że wyszła na ludzi, graniczy z cudem. To dlatego tak bardzo przeżywała śmierć Dżesiki. Połaniecka była podobna do niej, tej Agaty sprzed ćwierćwiecza. Tylko że Agacie wyszło, a Dżesice nie. I nawet gdyby ktoś jej nie zabił, też musiałby stać się cud, żeby mała zerwała wszystkie więzi łączące ją z jej światem. Cud się nie zdarzył. Zamiast niego zdarzyła się śmierć.
Pamiętała, że ojciec okazał jej uczucie tylko raz. Kiedy dostała się na aplikację adwokacką, na jego twarzy zobaczyła niewysłowioną dumę. Trochę ją to dziwiło, bo nigdy wcześniej niczego po sobie nie pokazywał, ale jednocześnie trochę rozumiała: naturalne było, że jako córka emerytowanego prokuratora też podąży podobną drogą, wybierając prawo. A potem nadeszły pierwsze objawy alzheimera – zapominał, gdzie odłożył rzeczy, gubił się, wracając z zakupów. Teraz obserwowała ostatnie; jej ojciec był w takim stanie, w jakim jest dopiero co narodzone dziecko. Bezradny, bez jakiegokolwiek kontaktu. Szekspir pisał o tym etapie życia jako o nowym niemowlęctwie: śnie, niepamięci, bez zębów, oczu i smaku. Była tylko w owym porównaniu jedna, za to istotna różnica. Niemowlęta są słodkie i rozkoszne, a starość nie ma ze słodyczą i rozkoszą nic, absolutnie nic wspólnego. Każde niemowlę to nadzieja na cudownego człowieka, na którego ono kiedyś wyrośnie, nadzieja, która się spełnia albo nie, ale zawsze jest. Starość jest beznadziejna. Tu nie ma na nadzieję ani miejsca, ani czasu; już nie.
Agata odwróciła się, kiedy ktoś delikatnie zapukał, a potem otworzył drzwi. Justynka. Zajrzała do pokoju i spytała:
– Jak?
Agata pokręciła głową. Czego mogły się spodziewać? Radykalnej poprawy? Poklepała ojca po chudej dłoni, robiąc to bez uczucia i nie mając najmniejszej nawet nadziei, że on to poczuje. Spędziła z tym człowiekiem kawałek swojego życia i sporo mu zawdzięczała, choć ojca nigdy nie było, kiedy potrzebowała go najbardziej, a najważniejsze rzeczy w życiu osiągnęła wyłącznie dzięki sobie i trochę babci. I tyle mogła mu teraz dać: przyjechać codziennie, w razie potrzeby zmienić pieluchę, a na odchodnym nawet nie ścisnąć, a co najwyżej poklepać po ręce. I tak więcej od niej nie oczekiwał. Ani od niej, ani od nikogo innego.
Ani teraz, ani nigdy wcześniej.
Wieczorem poszła na trening. Zakładając rękawice, wciąż jeszcze miała w głowie cały dzisiejszy dzień: Sablewskiego, Połaniecką i swojego ojca. Dżesikę też. Kiedy dwie godziny później kolega z klubu pomagał jej oderwać rzepy w rękawicach, wszystkie mięśnie paliły ją żywym ogniem, a w głowie miała pustkę. Kolejną godzinę później, leżąc w wannie z gorącą wodą, starała się utrzymać ten stan umysłu. Nie drżała już z wysiłku, oddychała spokojnie, obok, na półce, w zasięgu ręki, stał wielki kielich z czerwonym winem, a ona myślała o górze; na jej nagich zboczach nie było nic prócz piargu i skalnych złomów. Gdy poczuła senność, wyszła z wanny, wytarła się i wysuszyła włosy. Kończąc w drodze do sypialni wino, boso powlekła się do łóżka.
Kiedy zasypiała, pod powiekami zamiast góry znów miała twarz Dżesiki. Nie tę sprzed jakichś trzech lat, kiedy rozmawiały w kancelarii o życiu, podśmiewając się z facetów i jej szlacheckiego nazwiska, tylko tę z sądówki. Woskowożółtą, matową i śmiertelnie spokojną.
2
Szczecin, kwiecień 1946
Przerażony chłopiec biegł przed siebie, ile sił w nogach. Zgubił kaszkiet i teraz dość długie włosy rozwiewał pęd powietrza. Brakowało