Marek Stelar

Blask


Скачать книгу

szczerze. To nie była ani impertynencja, ani niezręczna próba zamaskowania zmieszania. Jego oczy były wesołe.

      – Jasne. – Pokiwał głową. – Ale jakby co, pozwolę sobie do pani zadzwonić. Bez podtekstów, po prostu zawodowo. Dopytać ewentualnie o coś. I dam numer do siebie. Służbowy – zaznaczył.

      – Oczywiście – zgodziła się.

      Podpisał przepustkę, potem na karteluszku zapisał swój numer telefonu i podał jej oba papierki przez biurko.

      – Dziękuję – powiedział. – I do widzenia.

      Wychodząc, rzuciła mu trochę smutny uśmiech. Pomachał jej.

      Skłamała. Sama zastanawiała się teraz dlaczego. Nie było nikogo, kto mógłby mieć jej za złe, że umówiła się z kimś na kawę. Nie istniał żaden „jej facet”, a przynajmniej nie w ciągu ostatniego roku. Może to te okoliczności? Uświadomiła sobie, że gdy Sablewski zaproponował jej spotkanie, znów zobaczyła twarz Dżesiki. To po prostu nie był dobry moment na składanie takich propozycji. Dlatego mu odmówiła.

      Zostawiła przepustkę w dyżurce i wyszła na ulicę, zastanawiając się, czy wracać do domu, jechać do kancelarii, czy poczekać w sądzie te półtorej godziny do rozprawy. Do sądu miała dwie, trzy minuty piechotą, do kancelarii niecałe dziesięć samochodem, a do domu nie chciała teraz jechać. Zdecydowała, że do kancelarii też nie pojedzie. Nie miała ochoty z nikim się widzieć. Potrzebne do rozprawy dokumenty miała w aucie, więc równie dobrze mogła tu zostać; poczekać w holu sądu albo pospacerować po okolicy. Wybrała to drugie.

      Idąc w kierunku alei 3 Maja, wyciągnęła z torebki telefon. Wybrała numer z kontaktów i puknęła w ikonkę ze słuchawką. Przykładając telefon do ucha, ruszyła przed siebie, w kierunku Narutowicza.

      – Cześć, Agatka. – Usłyszała głos Justyny, pielęgniarki w domu opieki dla osób starszych w Tanowie.

      W Leśnym Siedlisku nie praktykowano takich sposobów komunikacji z personelem, ale odkąd Prażmowska prowadziła jej sprawę rozwodową, i to z powodzeniem, bo sporo dla niej ugrywając, mogła pozwolić sobie na takie telefony nawet codziennie.

      – Jak ojciec? – zapytała.

      – Bez zmian. Rano coś mówił, ale wiesz… Jak to on…

      – Jasne, Justynka. Wpadnę dziś na chwilę.

      – Oczywiście. Po południu? Mam dziś dyżur jakby co.

      – Myślę, że koło szesnastej.

      – Będę na miejscu.

      – Do zobaczenia.

      – Pa…

      Odsunęła telefon od ucha i nagle poczuła potężne pchnięcie. Jakimś cudem zdołała utrzymać równowagę. Po chwili patrzyła na plecy biegnącego przed nią chłopaka, który oddalał się szybko z jej telefonem w ręku. Otrząsnęła się natychmiast i niewiele myśląc, ruszyła za nim, dziękując sobie w myślach za decyzję dotyczącą wyboru butów. Wściekłość dodała jej sił. Widziała, że złodziej niezbyt szybko przebiera nogami, a jego szerokie plecy i takiż tyłek mogły świadczyć, że ze sportem ma do czynienia jedynie na trybunie stadionu albo przed telewizorem. To zmotywowało ją jeszcze bardziej. Musiała wyglądać przekomicznie, biegnąc z pełną prędkością, z rozwianymi włosami i spódnicą, ale nie dbała o to. Miała tylko jeden cel: odzyskać telefon.

      Chłopak skręcił w Czarnieckiego. Biegli wzdłuż ściany aresztu śledczego, a dzieląca ich odległość zmniejszała się z sekundy na sekundę. Agata dopadła go na skrzyżowaniu z Potulicką, kiedy zwalniał, żeby skręcić za róg albo przeciąć ulicę i pobiec w stronę pętli tramwajowej. Czubkiem buta podcięła mu nogi. Upadł na chodnik całym ciężarem ciała, wypuszczając z ręki telefon. Przeturlał się kilka razy na granitowej płycie trotuaru, a potem przekręcił się na plecy; jeszcze nie docierało do niego, co się stało. Kiedy jego wzrok wyostrzył się, Prażmowska odgarnęła z czoła mokry od potu kosmyk włosów, założyła go za ucho i dysząc jak parowóz, zapytała:

      – Policja czy wpierdol?

      – Co?

      – Policja czy wpierdol? Wybieraj!

      Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

      – Co ty…?

      – Wybieraj, mówię!

      – Żadnej policji… – wyszeptał odruchowo, ale kiedy zaczął się podnosić, na jego twarzy pojawił się lekceważący uśmieszek.

      Agata pochyliła się nad nim i wyprowadziła szybki prosty, który natychmiast go z niej starł.

      Cios nie był zbyt mocny. Nie chciała mu złamać nosa ani pobrudzić się jego krwią. To miała być nauczka. A może prymitywna zemsta? Albo chęć poczucia się silniejszą w momencie, w którym tej siły potrzebowała?

      – Co ty, kurwa, jesteś…? – jęknął chłopak, chwytając się za twarz. – Karateczka?

      – Pozdrowienia z Tajlandii, dupku – syknęła, wściekła i rozdygotana.

      Podniosła leżący na chodniku telefon i sprawdziła, czy nic mu nie jest. Akrylowa szybka naklejona na wyświetlacz ukruszyła się odrobinę w narożniku, ale wyglądało na to, że poza tym wszystko jest w porządku. Kiedy ekran rozjaśnił się kolorami, weszła w przeglądarkę i sprawdziła, czy działa poprawnie. Uspokoiła się trochę.

      – Dupek! – powtórzyła na odchodnym, nie oglądając się na chłopaka, który siedział na chodniku i smarkał krwią, wycierając nos rękawem bluzy.

      Wróciła do miejsca, w którym zostawiła samochód, wciąż nie wierząc w to, co się jej przed chwilą przytrafiło. Prawie parsknęła śmiechem. Wsiadła do auta, odruchowo mocniej ściskając komórkę. Zamykając drzwi, obrzuciła spojrzeniem ohydną elewację komendy miejskiej. Pomyślała, że Sablewski ma przecież pokój od strony podwórza. Zaraz złapała się na tym i uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie jego propozycję. Położyła telefon na siedzeniu pasażera i złapała mocno obiema rękami za kierownicę, zamykając równocześnie oczy.

      Musiała coś zrobić. Dla niej czy dla siebie – nieważne, musiała. Wiedziała tylko, że nie powinna. Nie powinna angażować się emocjonalnie w tę sprawę, bo to po prostu nie miało sensu. Stała się tragedia, której nie była winna i nic nie mogła z tym zrobić. Na nic nie miała wpływu. Siedziała przez chwilę w ciszy, nie uruchamiając silnika, i myślała. W końcu zerknęła na zegarek, sprawdzając, czy zdąży wrócić do rozprawy, westchnęła głośno, przekręciła kluczyk w stacyjce i pojechała do matki Dżesiki.

* * *

      Zapukała w odrapane drzwi. Takie same jak wszystkie pozostałe na klatce zaniedbanej kamienicy na Stołczynie. Nie miała pojęcia, czy policja zdążyła już poinformować Połaniecką o śmierci córki. Kiedy Połaniecka otworzyła, Agata od razu zorientowała się, że jeszcze o niczym nie wie. Fakt, że była pijana, też w jej przypadku niczego nie oznaczał; jedynie to, że wypiła.

      – Dzień dobry – powiedziała bełkotliwie, obrzucając Prażmowską zdziwionym spojrzeniem. – Nie ma Dżesiki. Poszła w tango trzy dni temu.

      – Mogę wejść? – zapytała Agata, z całych sił powstrzymując drżenie głosu.

      Połaniecka z wahaniem obejrzała się do wnętrza mieszkania, potem znów spojrzała na Agatę, jakby podejmowała jakąś trudną decyzję, i w końcu wpuściła ją do środka. Śmierdziało starym brudem, papierosowym dymem i przetrawionym alkoholem. Agata, która była tu tylko raz, kilka lat temu, pomyślała, że albo była tu ostra impreza,