Jasna cholera. – Odwróciła się do Carsona. – Jak promieniowanie? Wróciło do normy?
– Prawie.
– Idź. Przywróć atmosferę. Sprawdź, czy można ją… – Nie chciała powiedzieć „uratować”, ale „zabrać” też nie pasowało. Carson tylko skinął głową, jakby wiedział dobrze, co miała na myśli, a potem wybiegł z mostka.
Proctor wzdrygnęła się w duchu. Dziwne, jak szybko przeszła od niechęci do kogoś, przez wdzięczność i podziw, aż do obawy o życie tej osoby. A wszystko w ciągu zaledwie trzech minut. Znowu nerwowo zabębniła palcami o fotel – kolejny raz musiała czekać, aż ktoś inny wypełni swój obowiązek.
I dzięki temu Proctor przeżyje. Przeżyje, aby znowu uratować Ziemię. Taką miała misję. Wiedziała o tym doskonale, przeczuwała to w głębi serca. Powrót Grangera w tak spektakularny sposób, i to dokładnie wtedy, gdy pojawił się Rój, mógł oznaczać tylko jedno.
Granger przybył, aby uratować ludzi. Czyli obowiązek Proctor też stał się całkowicie jasny.
Musiała mu w tym pomóc.
– Temperatura reaktora obniża się – zameldował Case. – Myślę, że przeżyjemy.
Proctor pochyliła się do pulpitu łączności.
– Komandorze Carson? – Spodziewała się, że w odpowiedzi usłyszy: „Ona nie żyje”.
– E-e… Ma’am? Nie uwierzy pani… Wpuściłem powietrze do maszynowni. Już tu jestem, a… Liu odzyskała przytomność. Po dekompresji jej twarz przypomina rzygi, ale zanim tu weszła, też nie grzeszyła urodą.
– Liu? – Proctor nie wierzyła własnym uszom. A przecież wiedziała, że młoda kobieta przeżyła zamach na Bolivarze. Ach, zażyła Księżycowe Dobranoc – pigułkę, która niemal całkowicie spowalnia pracę serca i innych głównych narządów, ale pozwala zachować świadomość na tyle, aby można się było ocknąć. – Niech zgadnę, jedna pigułka pomogła ci przeżyć w próżni?
– Tak – wycharczała Liu. Gardło miała podrażnione i wypełnione flegmą. – Miałam też magiczną pigułkę na radiację. Ale lepiej chroni przed neutronami niż przed promieniowaniem gamma. Będę potrzebowała lekarstw, żeby odbudować przewód pokarmowy.
Po tej deklaracji w komunikatorze zabrzmiały odgłosy gwałtownych torsji, a potem plaśnięcie jak rozbryzg płynu.
– Chyba właśnie wypluła swój przewód pokarmowy na podłogę. A może to czipsy, nie jestem pewien – w głosie Carsona zabrzmiała stłumiona odraza.
– Komandorze, zabierz ją do izby chorych. Podłącz ją do autodiagnostyki. – Proctor odwróciła się do Case’a. – Reaktor stabilny? A co z napędem kwantowym?
Porucznik sprawdził odczyty na pulpicie.
– Uderzenie pola z Tytana zepsuło wszystkie generatory pola kwantowego na poszyciu…
– Ale wciąż tam są? Żaden nie wybuchł ani nie odpadł?
– Nie, ma’am. Wciąż są na miejscu, ale nie działają.
Proctor wstała i ruszyła do wyjścia.
– Świetnie. Nareszcie coś, co tylko ja umiem naprawić.
Przekraczała właśnie próg, gdy zatrzymały ją słowa Case’a.
– Yyy… Ma’am? Mamy jeszcze jeden problem.
„Nieszczęścia chodzą parami”.
Nadludzkim wysiłkiem woli Proctor powstrzymała się od przekleństw.
– Co znowu?
Marines szkolono, aby zawsze pozostawali całkowicie niewzruszeni i zachowywali zimną krew w obliczu każdego niebezpieczeństwa. Jednak Case zbladł jak kreda.
– Piraci.
ROZDZIAŁ 9
W pobliżu Brytanii
Wewnątrz jednostki Roju
Mostek OZF „Niepodległość”
Porucznik Qwerty gwizdnął cicho, gdy na ekranie ukazał się obraz.
– Paskudne skurwysyny, nie?
Kapitan Volz musiał się zgodzić. Stwory wyglądały jak żywcem wyjęte z koszmaru. Potwory. Złowrogie jak postacie ze starych kreskówek o przygodach w kosmosie. Tyle że te istoty były o wiele groźniejsze, bardziej śmiercionośne i bardziej… z braku lepszego słowa – złe. Volz nigdy z czymś podobnym się nie zetknął. Miały skórę częściowo zgniłozieloną, częściowo czarną, miejscami pokrytą śluzem, a miejscami owłosioną.
I były wyjątkowo brzydkie. Przypominały potomstwo krokodyli z jakby dziecięco-żółwimi twarzami, tyle że to potomstwo cierpiało na trąd, zostało poparzone i poobijane naćwiekowaną pałką, a w każdej otwartej ranie, tylko na wpół zasklepionej, rozwinęła się gangrena.
Była to tego rodzaju brzydota.
– Jak dla mnie, to załatwia sprawę – zaczął Volz. Odwrócił się do komandor Whitehorse i zespołu taktycznego. – Wszystkie te poczwary mają zginąć. Choćby tylko z powodu wyglądu. Wypal ich do szczętu, Whitehorse.
Zbliżali się właśnie do kolejnej baterii dział, które otworzyły ogień do myśliwca Zivika. Whitehorse skinęła głową.
– Z przyjemnością, kapitanie. – Skinęła ręką na podwładnych, żeby wymierzyli broń.
Szesnaście dział magnetycznych „Niepodległości” uporało się dość szybko z wieżyczkami Roju. A zaraz potem okręt znalazł się w pobliżu kolejnej baterii.
– Kapitanie, przybył admirał Oppenheimer z flotą obronną Ziemi. Pojawił się też Ido. Dwie jednostki Roju już nie mierzą w Brytanię.
– A w co mierzą?
– Prosto w Ido. Nieźle dostaje. Ale trzeba mu przyznać, że oddaje z nawiązką.
Ten zaimek „mu” odnosił się zapewne do Grangera, jakby ten mógł przebywać w dwóch miejscach jednocześnie. Albo w kilkunastu. Porucznik Qwerty należał do oficerów, którzy uwierzyli praktycznie bez wątpliwości w tę historię o Grangerze, który przeżył trzynaście miliardów lat i wrócił w chwale, aby zbawić ludzkość. Jakim cudem człowiek może przeżyć trzynaście miliardów lat, a do tego przetrwać przejście przez horyzont zdarzeń czarnej dziury, pozostawało poza zasięgiem poznawczym kapitana Volza.
A jednak Shelby w to uwierzyła. Tak jak Qwerty, Riisa i połowa załogi mostka. Komandor porucznik Whitehorse, komandor Mumford, dowódca zespołu naukowego, a także Ethan należeli do tych, którzy uważali tę historię za kompletną bzdurę.
Jednak księżyc Bolivara, Ido, pojawił się w pobliżu Brytanii, a wcześniej został zmieniony w ogromne działo. Kto go tak przekonstruował, pozostawało wielką niewiadomą. I ten księżyc ostrzeliwał właśnie trzy okręty Roju, z których każdy był o wiele potężniejszy niż cała flota wroga sprzed trzydziestu lat.
– Jak sobie radzi Ido?
Qwerty pokręcił głową.
– Wykrywam fluktuacje w poziomie promieniowania z jego rdzenia. Wiązki Roju wbijają się głęboko, prawie do połowy płaszcza. Sieć zasilania, zainstalowana pod powierzchnią księżyca, czy cokolwiek to jest, właśnie się rozpada.
– Nie ma innych księżyców?
– Jeszcze nie – odparł Qwerty.
–