chłopców, którzy nie wyrośli na mężczyzn. Jak donosi „Huffington Post”, osiemdziesiąt pięć procent wszystkich ofiar przemocy domowej stanowią kobiety. Jedna kobieta na trzy przynajmniej raz doświadcza tej czy innej formy agresji fizycznej ze strony życiowego partnera. Przemoc domowa znajduje się na trzecim miejscu przyczyn bezdomności wśród posiadających rodziny; a według Krajowego Centrum Bezdomności pięćdziesiąt procent bezdomnych kobiet deklaruje, że bezpośrednim powodem, dla którego opuściły dom, była właśnie przemoc domowa. Rzecz jasna, przenosi się to na dzieci. Z danych Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że od czterdziestu do sześćdziesięciu procent mężczyzn maltretujących kobiety znęca się także nad dziećmi. Co piąta nastolatka twierdzi, że ma za sobą związek, w którym chłopak groził jej pobiciem albo szantażował, że coś sobie zrobi, gdyby z nim zerwała.
Kobiety nareszcie poczuły się na tyle bezpieczne, by ogłaszać światu, jakiego zła doświadczają, i okazuje się, że najczęstszym powodem ich problemów są… mężczyźni. Nie twierdzę, że kobiety są istotami bez skazy, ale to nie one biją, gwałcą i atakują fizycznie innych ludzi. Nie zmienia to faktu, że rozumiem, iż wielu mężczyzn czuje się napastowanych przez kobiety emocjonalnie. Takie znęcanie się nakręca się samoistnie – i należy przerwać ten cykl. Nie chodzi tu o przypisywanie winy jednej stronie, tylko o poczucie obowiązku. A skoro jestem mężczyzną, zwracam się do mężczyzn i to na nich się skupiam. Naszym obowiązkiem jest zakasać rękawy i się zmienić. Kobiety zaś muszą podnieść poprzeczkę i ustanowić wzorzec mężczyzny, który by spełnił ich oczekiwania jako partner.
Pięknie, tylko jak tego dokonać? Przecież nie rodzimy się mężczyznami. Rodzimy się dziećmi, chłopcami. I mimo że z czasem przybieramy na zewnątrz męską postać, to jednak przemiana w mężczyznę zachodzi wewnątrz nas. Wymaga to wiele pracy: refleksji, bólu, odwagi, a czasem wręcz narodzenia się na nowo. Jest to nieustający proces, który nigdy się nie kończy. Bycie mężczyzną to podróż. Niektórzy się na nią decydują. Wielu nie. Tyle że jeśli nie wyruszysz w tę podróż, to nie będziesz się zmieniał, ewoluował, i nigdy nie staniesz się lepszy. Męskości nie włącza się pstryknięciem palców. Ona nie wynika z wieku. Nie stajemy się mężczyzną automatycznie po skończeniu osiemnastu lat. Bycie mężczyzną to sposób życia, to kwestia codziennego dokonywania wyborów pozwalających maksymalnie wykorzystać swój potencjał. Jeśli nie wybierzesz się w tę podróż, nigdy nie nawiążesz zdrowych relacji z przyjaciółmi i rodziną, nie zadomowisz się w pracy, nie będziesz zdolny do prawdziwej intymności w związku. Ja to wiem. Przez większość życia byłem chłopcem. I – zgodnie z tytułem tej książki – żałosnym dupkiem.
Dorastałem w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Rodziców nigdy nie było w domu, dlatego wychowała mnie telewizja, prasa i wszystko, co miała do zaoferowania kultura popularna. Oni harowali po osiemnaście godzin na dobę, by spełnić swój „amerykański sen”. Ja miałem niczym nieograniczoną swobodę. Robiłem, co chciałem. Jadłem, co chciałem. Oglądałem wszystko, na co miałem ochotę.
Nigdy nie obwiniałem rodziców za to, że niemal przez cały czas byłem sam. Wiedziałem, że się starają w miarę swoich możliwości. Tyle że nigdy nie dowiedzieli się, czym jest inteligencja emocjonalna, na czym polegają zdrowe metody porozumiewania się, jak stwarzać bezpieczną przestrzeń. Dlatego też nigdy nie rozmawiałem o swoich uczuciach i nie nauczyłem się, w jaki sposób radzić sobie z energią i emocjami. Innymi słowy, wkroczyłem w dorosłość, nie posiadając niezbędnych narzędzi. Byłem nadpobudliwy, nieodpowiedzialny, starałem się narzucać swoją wolę, a moja samoświadomość była żadna. Rzecz jasna, wszystko to wpłynęło na moje związki i sprawiło, że stałem się cudownie dysfunkcyjny.
Zanim przejdę do mojego rozwodu, chcę podkreślić, że obiecałem sobie, iż przedstawię go wyłącznie z mojego punktu widzenia, bez podawania imion. Bo bardzo chronię moją byłą żonę i dbam o jej anonimowość. Wprawdzie znikła z mojego życia, ale jest wyjątkową osobą i żywię dla niej i dla jej rodziny głęboką miłość oraz szacunek. Ci wspaniali ludzie w znaczący sposób przyczynili się do tego, że wyruszyłem w moją „męską podróż”. Poza tym jako mężczyzna jestem zdania, że ludzi, których kochaliśmy, należy bronić bez względu na to, jak potoczyły się nasze losy. Uważam, że dorastamy właśnie dzięki życiowym kolizjom.
No więc kiedy po raz pierwszy weszła do naszej rodzinnej restauracji, od razu wiedziałem, że zostanie moją żoną. Po dwudziestu latach tyrania w knajpie z fast foodami moi rodzice odłożyli dość grosza, by kupić niewielką miłą jadłodajnię – przez „miłą” rozumiem coś, czego nie musiałem się wstydzić – która dostarczała jedzenie na plany filmowe wytwórni z Hollywood. Jako dwudziestokilkulatek prowadziłem ten lokal, bo szczerze mówiąc, rodzice w zasadzie nie znali angielskiego i nie mieli bladego pojęcia, na czym polega taka robota. Prawdę mówiąc, ja też tego nie wiedziałem.
W każdym razie ona miała wtedy dziewiętnaście lat i dopiero co przyjechała do Los Angeles z Oregonu. Nie zamierzała zostać w tym mieście, a do nas zajrzała, szukając pracy dla przyjaciółki. Nie miała doświadczenia w tej branży, a my nie potrzebowaliśmy nowych pracowników, ale zatrudniłem ją, ponieważ na jej widok oniemiałem. Była to scena niczym z filmu, dosłownie usłyszałem szum anielskich skrzydeł. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Pewnego wieczoru, po prywatnym przyjęciu i kilku kieliszkach, pocałowałem ją w naszym biurze – zaparkowanej na tyłach przyczepie kempingowej Airstream. Wiedziałem, że jeśli nie odwzajemni pocałunku, zdołam zwalić wszystko na alkohol, bo już jedno piwo wystarczało, żebym się upił (dlatego w szkole koledzy przezywali mnie „moczymordą”). O dziwo, ona też mnie pocałowała.
Od tej pory nasze losy potoczyły się niczym zbitka ujęć z komedii romantycznej – jeszcze przed zawirowaniami. Szybki montaż: dwoje dzieciaków z Hollywood poznaje uroki miłości. Ona była aktorką. Ja scenarzystą. Było coś romantycznego w historii dwojga małolatów spełniających swoje marzenia w „mieście gwiazd”. Prowadziłem restaurację, która z czasem stała się modnym klubem nocnym. Zostawiałem jej na ganku brązowe torby z lunchem i zapisanymi kilkoma słowami. Pływaliśmy na golasa w basenie moich rodziców, niczym uczniaki, które zerwały się z lekcji. Migiem zakochaliśmy się w sobie po uszy.
Oświadczyłem się jej na szczycie góry w Oregonie. Klęcząc przed nią, wierzyłem, że będziemy razem na zawsze. Spisaliśmy przysięgi małżeńskie, odczytaliśmy je, a ja rozbeczałem się na oczach setki ludzi. Pamiętam, jak jakiś koleś nabijał się ze mnie, że się popłakałem z miłości. Zawstydziłem się, wszak prawdziwy mężczyzna nie płacze na swoim ślubie.
Zamieszkaliśmy razem – i nagle rzeczywistość sprowadziła nas na ziemię. Nasz film zmienił gatunek, z historii miłosnej przekształcił się w brutalnie szczery dokument. Stało się jasne jak słońce, że życie nie wyposażyło mnie w konieczne narzędzia. Ona zaś w porę nie zauważyła tego, co było wypisane drobnym drukiem. Ani razu nie posłałem łóżka. Sikałem pod prysznicem. Po goleniu zostawiałem włoski w umywalce. (Kobiety, które to czytają, wiedzą, o co chodzi). Nie sprzątałem po sobie. Jadałem na mieście częściej, niż mogliśmy sobie na to pozwolić. I na dobrą sprawę mieszkałem w kafejkach, gdzie usiłowałem napisać scenariusz, który pozwoli mi stać się „prawdziwym mężczyzną” i „spełnić marzenia”. Ma się rozumieć, nigdy do tego nie doszło. W rezultacie stałem się nieszczęśliwy. Niepewny siebie. Zagubiony. Nastawiony negatywnie do życia. Zazdrosny. Kontrolujący żonę. I żałosny.
Krótko mówiąc, oderwałem się od jej ust i przyssałem do cyca, nie byłem już jej facetem, tylko synem. Z dwudziestokilkulatka prowadzącego malowniczą restaurację w Hollywood, mającego tłumy przyjaciół i wielkie ambicje, zmieniłem się w niepewnego siebie scenarzystę, który nigdy nie posłał łóżka i prosił o zgodę na kupno płatków