pudełko. Zaciekawiony szybko je otwieram. W środku jest krzyż wielkości dłoni. U góry ma pałąk z przezroczystego szkła, jest też łańcuszek do zawieszenia na szyi. Pod spodem znajduję trzy przyciski, każdy z wygrawerowaną literą.
– To jest ankh – mówi Edmond Wells. – „Berło bogów”.
Berło bogów… Odwracam je i rozpoznaję numer: „142 857”, taki jak numer mojej willi.
Nie oddalając się od mojego mistrza i przyjaciela, wchodzę do Amfiteatru. Miejsca dla widzów, tworzące okrąg, centralnie położona scena, wszystko to przypomina zwyczajny antyczny amfiteatr. Wokół w niewielkich grupkach rozmawiają ze sobą zaniepokojeni uczniowie.
– Tak jakbyśmy znaleźli się we śnie z czasów dzieciństwa – mówię.
Mój przyjaciel wysuwa inną hipotezę.
– …Albo w książce. Tak jakby ktoś napisał książkę, której akcja dzieje się w takiej scenerii. Wystarczy, by czytelnik pochylił się nad jej stronami, a książka ożyje. Z nami w środku.
Wzruszam ramionami, niezbyt przekonany, lecz on kontynuuje niewzruszony.
– Jakiś pisarz pochłonie mitologię grecką, by ją potem urzeczywistnić i sprawić, abyśmy my w niej żyli. Moim zdaniem „wszystko zaczyna się od powieści i na niej się kończy”.
Podchwytuję jego myśl.
– To znaczy, że pisarz obserwuje nas jako swoich bohaterów. Lecz czy napisał już całą historię? Czy też zaczął od końca albo odkrywa wątek razem z nami, istotami, które sam stworzył?
Patrzy na mnie, na wpół uśmiechnięty, na wpół rozbawiony.
Młoda dziewczyna w żółtej todze oraz koronie z kwiatów i owoców pokazuje, byśmy stanęli z boku, umożliwiając wejście kolejnym osobom.
– Trzecia Hora?
– Nie, zdaje mi się, że to inny rodzaj półbogini: Pora Roku.
Stoi tak blisko, że czuję jej zapach. Jest w nim konwalia i lilia. Jeśli to Pora Roku, musi być Wiosną. Podziwiam jej wielkie złote oczy, lniane włosy i smukłe dłonie. Odruchowo chciałbym ją dotknąć, lecz Edmond Wells powstrzymuje mnie.
Przyglądam się szkolnym kolegom rozproszonym na widowni. Nie brakuje sławnych ludzi. Wydaje mi się, że rozpoznaję w tym tłumie kilka osób. Jest malarz Henri de Toulouse-Lautrec, powieściopisarz Gustave Flaubert, jest Etienne de Montgolfier, jeden z braci, pionierów lotów balonem, mistrz ceramiki Bernard Palissy, malarz impresjonista Claude Monet, lotnik Clement Ader, rzeźbiarz Auguste Rodin. Są też kobiety: aktorka tragiczna Sarah Bernhardt, rzeźbiarka Camille Claudel, fizyk Maria Curie, aktorka Simone Signoret, tancerka-szpieg Mata Hari.
Edmond Wells, człowiek światowy, podchodzi do tej ostatniej.
– Dzień dobry, jestem Edmond Wells, a to mój przyjaciel Michael Pinson. Czy nie jest pani przypadkiem Matą Hari?
Młoda brunetka potakuje. Spoglądamy na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć.
Powoli zapada zmrok, a my takim samym powolnym ruchem gromadzimy się wzdłuż trybun. Na niebie pojawia się nie jeden, lecz trzy księżyce, układając się w kształcie trójkąta. Szczyt Olimpu nadal zanurzony jest we mgle.
Głośno wypowiadam dręczące mnie pytanie:
– A więc co jest na górze?
Pierwszy odpowiada mi Vincent van Gogh:
– Szarość zmieszana z kolorem pomarańczowym i niebieskim o brązowozłocistych refleksach.
Mata Hari podpowiada:
– Tajemnica.
Georges Méliès wzbogaca wypowiedź:
– Magia.
Gustave Eiffel dodaje półgłosem:
– Architekt Wszechświata.
Simone Signoret dorzuca:
– Producent filmowy.
Maria Curie mówi z rozmarzeniem:
– Ostatni Pierwiastek.
Sarah Bernhardt waha się:
– Jesteśmy w Olimpii. Może to jest… Zeus?
Przerywa nam jakiś głos.
Odwracamy się. Widzimy niewysokiego człowieczka o płowych włosach, w okrągłych okularach i z czarną brodą.
– Tam, w górze nie ma zupełnie nic. Ani Zeusa, ani Architekta, ani magii… Nic. Tylko śnieg, a wokół mgła. Jak to w górach.
Gdy z ogromną pewnością wypowiada te słowa, nagle na szczycie zapala się światło i zaczyna migotać jak sygnał z latarni morskiej, wysyłany we mgle.
– Widział pan to? – pyta Méliès.
– Tak – odpowiada brodacz. – Widziałem światło. Zwyczajne światło. To „oni” włączyli na szczycie reflektor, po to, by wpłynąć na naszą wyobraźnię, a wy patrzycie jak ćmy zafascynowane światłem lampy. To tylko scenografia i gra.
– Taki pan kategoryczny. Kim pan jest? – pyta, kokietując go, Sarah Bernhardt.
Mężczyzna zgina się wpół:
– Pierre Joseph Proudhon, do usług.
– Proudhon? Teoretyk anarchizmu? – dopytuje się Edmond Wells.
– We własnej osobie.
Słyszałem o tym prowokatorze, nie wiedząc, do kogo jest podobny. No tak, do Karola Marksa. W tamtych czasach bez wątpienia modne były brody i długie włosy. Ma wysokie, gładkie czoło, włosy związane w koński ogon.
– Proudhon: ateista, anarchista, nihilista, dumny z tego, kim jest – dodaje.
– Ale przecież przeszedł pan reinkarnację… – mówi Sarah Bernhardt.
– No. Chociaż w nią nie wierzyłem.
– I stał się pan aniołem?
– No. Chociaż nie wierzyłem w anioły.
– A teraz jest pan uczniem Szkoły Bogów?
– No. I teraz będę „bogiem ateistów” – ogłasza Proudhon, wyraźnie zadowolony z tej definicji. – Proszę powiedzieć szczerze: wierzy pani w tę całą Szkołę Bogów? Wyobraża pani sobie, że zrobimy maturę z Demiurgii?
Nowy uczeń włącza się do dyskusji. Mężczyzna z wyraźnym zezem zbieżnym, którego skutki próbuje opanować.
– Tam, w górze – wykrzykuje – jest na pewno coś bardzo silnego i bardzo pięknego! My jesteśmy tylko bogami-uczniami, maleńkimi bożkami. On jest Wielkim Bogiem.
– Co pan ma na myśli? – pytam.
– Mam na myśli coś, co nas przewyższa mocą, majestatem, świadomością, wszystkim – mówi z ekstazą.
Nowy uczeń nazywa się Lucien Dupres i twierdzi, że w swoim ziemskim życiu był okulistą. Sam widział podwójnie, lecz innym pomagał widzieć wyraźnie. Aż wreszcie zrozumiał, że prawdziwie widzieć można tylko przez wiarę.
– No pewnie, może pan pleść te bzdury – oświadcza Proudhon. – Ja nie boję się głośno wołać: „Ani Boga, ani mistrza!”.
Pomruk dezaprobaty rozchodzi się wzdłuż rzędów, w których siedzą uczniowie.
Anarchista mówi dalej:
– Ja jestem jak święty Tomasz. Wierzę tylko w to, co widzę. A widzę ludzi zebranych na wyspie, którzy rozkoszują się imieniem boga, mimo że tyle religii zabroniło używać tego słowa. Bóg tu, bóg tam.