Бернар Вербер

Szkoła Bogów


Скачать книгу

align="center">

      22. NIEBIESKA RZEKA

      Niebieski.

      Długo patrzymy w nurt rzeki. Świetliki wirują na powierzchni, jak plama światła na dziwnym obrazie.

      Wiatr ustał. Żadnego centaura w zasięgu wzroku. Pewnie poszły spać. Ciekawe, jak one śpią? Czy tak jak konie, na stojąco, ze zwieszoną głową, czy może leżąc na boku, jak ludzie?

      Z dołu dobiega dźwięk dzwonu, którego pojedyncze uderzenie oznajmia, że wybiła pierwsza w nocy gdy, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, na horyzoncie pojawia się intensywne światło. Jego snop, o wiele silniejszy od tego, który oświetla czasami szczyt Olimpu, przenika przez chmury. To tak jakby o pierwszej w nocy wstawał świt. Już wiem, to drugie słońce rozpoczyna swoją zmianę. Nie wschodzi tak wysoko, jak jego poprzednik i od razu staje się czerwone.

      Nasze świetliki, już bezużyteczne, znikają. Turkusowa rzeka na tle beżowego piasku i gęstej zieleni lasu nabiera fiołkoworóżowej barwy.

      Idziemy wzdłuż brzegu, szukając brodu, gdy nagle zagradza, nam drogę hałaśliwy wodospad, przypominając Marilyn Monroe plan filmowy Niagary. Nie przedostaniemy się. Niżej, w dole rzeki nurt jest nadal silny, lecz wydaje się mniej zdolny do tego, by nas porwać. Ryzykować przepłynięcie wpław, czy szukać dalej?

      Dźwięk czyichś kroków przerywa nasze rozmyślania. Pospiesznie chowamy się w zaroślach. To samotny bóg-uczeń idzie w naszą stronę.

      Raoul zrywa się nagle:

      – Ojcze!

      Francis Razorback wydaje się mniej poruszony tym nieoczekiwanym spotkaniem.

      – Co ty tu robisz, Raoul?

      – A co, sądziłeś, ojcze, że nie jestem zdolny zostać bogiem?

      Z jego togi wypada książka. Raoul spieszy, by ją podnieść.

      Francis Razorback, autor napisanego w ziemskim życiu dzieła Śmierć, rzeczywistość nieznana wyjaśnia, że przebywając w tym świecie, pisze Mitologię. Po przybyciu do Olimpu zanotował całą szeroką wiedzę z dziedziny greckiej filozofii i mitologii, którą posiadł w swym ostatnim ziemskim życiu. Liczy, że w czasie pobytu na wyspie uda mu się stopniowo zapełnić sto pustych stron swojej księgi.

      Edmond Wells, wyraźnie zainteresowany tymi słowami, dodaje, że też nadal pisze swoją Encyklopedię. Byłby zachwycony, mogąc w niej umieścić wiedzę Francisa Razorbacka z zakresu mitologii, która z pewnością jest o wiele dokładniejsza od tej, jaką on posiada.

      Słysząc to, Francis Razorback gwałtownie się cofa.

      – Ktoś inny miałby korzystać z owoców moich badań? To byłoby zbyt proste! Niech każdy tworzy własne dzieło, zdążając własną drogą.

      – Uważam, że wiedza nie jest niczyją własnością – twierdzi mój mistrz. – Każdy może z niej korzystać. O ile pamiętam, mitologię grecką znamy głównie dzięki Hezjodowi. Sami nie wymyśliliśmy nic nowego, nic nie stworzyliśmy, ograniczając się wyłącznie do zebrania wiedzy, która istniała przed nami.

      Jego rozmówca milczy, niezbyt przekonany.

      – Panie Razorback, to nie pan wymyślił mitologię grecką, tak samo jak ja nie jestem twórcą fizyki kwantowej. Żadna z tych dziedzin nie jest naszą własnością. Nasze dzieła to tylko przekaźniki. Jesteśmy jak wstążki, którymi związane są kwiaty tworzące bukiet.

      Twarz Francisa Razorbacka staje się purpurowa.

      – Kiedy byłem śmiertelny, nie zgadzałem się, by ktokolwiek używał mojej szczoteczki do zębów, czy też jadł z mojego talerza. Dlaczego, zostawszy bogiem, miałbym to zmieniać? Tworząc niepotrzebne mieszaniny, sprawiamy, że wszystko staje się rozwodnione i zwietrzałe. Proszę zatem zatrzymać pański „bukiet”, a ja zachowam swój.

      – Ależ, ojcze… – oponuje nieśmiało Raoul.

      – Zamilcz, synu, ty się na tym nie znasz – ucina krótko Francis Razorback.

      – Ale…

      – Mój biedny Raoulu. Jak zwykle biadolisz. Jak zwykle narzekasz. Cała matka. Biedaczka, tak jak ty, przez całe życie pozostawała w moim cieniu, a kiedy odszedłem, okazało się, że nie potraficie żyć waszym własnym życiem.

      – Ależ, ojcze… przecież to ty nas opuściłeś!

      Razorback prostuje się, mierząc syna wzrokiem, a ten kuli się, jak przed ciosem.

      – Znikając z waszego życia, zmusiłem was do odkrywania własnych talentów. Nie używany mięsień zanika. Odwaga jest właśnie takim mięśniem, podobnie jak niezależność i ambicja.

      Raoul usiłuje usprawiedliwić się:

      – Ojcze, powiedziałeś mi przecież: „Bądź mi posłuszny, bądź wolny”. Te dwa zwroty wykluczają się.

      – Obserwowałem cię z zaświatów i spostrzegłem, że nadal jesteś maruderem, zamiast iść naprzód.

      – Jak możesz tak mówić, ojcze? – protestuje Raoul. – Stworzyłem tanatonautykę. Odkryłem Czerwoną Planetę.

      – Bez przesady – kontynuuje ojciec. – Zawsze w czyimś towarzystwie. I to w czyim, pytam? Ludzi bardziej od ciebie niezdecydowanych i lękliwych. Sam działałbyś szybciej i dotarł o wiele dalej. Bez nich byłbyś prawdziwym bohaterem.

      – Martwym bohaterem – wzdycha Raoul.

      Ojciec wzrusza ramionami.

      Nie bierzemy udziału w tym pojedynku, choć w pewnym momencie dostrzegam w spojrzeniu przyjaciela ten błysk, który niegdyś tak bardzo mnie zaniepokoił.

      – Twoja odwaga, poświęcenie. Udowodniłeś je, ojcze… popełniając samobójstwo – twierdzi Raoul.

      – Świetnie – podniesionym głosem odpowiada ojciec. – Przecież ja popełniłem samobójstwo po to, by móc odkrywać nowe obszary. Obszary śmierci. Aby wskazać wam drogę. Narażony na nieustanne próby. Drwiąc z bogów. Kusząc los. Ty zaś zawsze ważyłeś wszystkie za i przeciw, mnożąc wątpliwości, nim zacząłeś działać.

      Wypowiedziawszy te słowa, z miną człowieka znudzonego całą tą gadaniną, Francis Razorback rozbiera się nagle, kładzie tunikę, togę i książkę na kępie paproci, a sam, nagi, wskakuje do wody, obojętny na zimno i wartki nurt. Oddala się, płynąc doskonałym kraulem. Będąc już na środku rzeki, odwraca się do nas, wołając:

      – Widzisz, mój synu, znowu bawisz się w marudera, znowu czekasz na innych, zamiast sam podjąć decyzję! W życiu jest tak, że najpierw trzeba się zaangażować, a potem dopiero szukać odpowiedzi, po co!

      Już szykujemy się, by pójść śladem najodważniejszego z nas, gdy nagle Marilyn nas powstrzymuje. Z wodnej tafli wynurzają się jakieś stworzenia. Kobiety-ryby. Mają tułów kobiety, lecz ich biodra przechodzą w długi rybi ogon, zaopatrzony w płetwy. Ich niebieskie łuski lśnią metalicznym blaskiem, mieniąc się jak cekiny.

      – Ojcze, uważaj! – krzyczy Raoul.

      Ale były nauczyciel nie słyszy go. Płynie już bardzo szybko. Kiedy zauważa niebezpieczeństwo, jest za późno. Na próżno zwiększa tempo, nie starcza mu czasu, by dotrzeć do drugiego brzegu. Rzeczne stwory łapią go za łydki i wciągają pod wodę. Raoul chce się rzucić na pomoc, lecz rabin Freddy Meyer powstrzymuje go, chwytając silnie dłonią.

      – Zostaw mnie! – krzyczy Raoul, próbując się oswobodzić.

      Widzę, że Freddy nie zdoła go długo utrzymać. Czuję, że muszę coś zrobić. Biorę kamień i uderzam przyjaciela w głowę. Nie po to dopiero co go odnalazłem, żeby go znowu stracić.