twarzy zabitego, oświetlając jednocześnie osłupiałych widzów.
– Kto to jest? – pytam.
– Nazywał się Debussy, Claude Debussy – mówi szeptem jakiś meloman.
Twórca Popołudnia fauna był jednym z nas i umarł, zanim zdążyłem go poznać.
– Kto to zrobił? – dopytuje się ktoś inny.
– Diabeł… – sugeruje mistyk, Lucien Dupres.
– Ciekawe, czemu nie wasz słynny Wieki Bóg? – ironizuje Proudhon. – Skoro uważacie go za boga sprawiedliwości, czemu od czasu do czasu nie miałby karać swych owieczek? Skoro w niego wierzycie, pogódźcie się z tym, że was karci.
Zaniepokojona Atena kręci głową. Jej sowa krąży nad nami, jakby miała za chwilę wskazać domniemanego zabójcę.
– Winny jest pośród was – twierdzi bogini. – Jakiś bóg-uczeń… bogobójca.
Bogobójca – to słowo robi wrażenie.
– Kto po raz ostatni widział ofiarę? – pyta Atena.
Dwa centaury kładą ciało kompozytora na noszach. Przykrywają go kocem, a mnie się nagle wydaje, że ofiara jeszcze się porusza. Przecieram oczy ze zdumienia. To chyba jakiś odruch bezwarunkowy lub halucynacja.
– To nie jest pierwsza zbrodnia. Wcześniej zabito Juliusza Verne’a – mówię cicho.
– Kto to powiedział? – wykrzykuje Atena, której nie podejrzewałem o taki dobry słuch.
Kryję się za czyjąś głową. Sowa wzbija się w powietrze i lata nad naszymi głowami, przyglądając nam się z bliska. Kiedy zbliża się do mnie, czuję pulsowanie poruszanego jej skrzydłami powietrza.
– Krew w królestwie bogów… Bogobójca z pewnością jest jednym z członków tego rocznika.
Jej twarz tężeje.
– Znajdę go i ukarzę.
– 144 minus 1, jest nas więc już tylko 143 – zauważa Proudhon, najwyraźniej równie mało wzruszony zbrodnią, jak i groźbą kary.
Tymczasem ja, ogarnięty niepokojem, kurczowo ściskam zawieszony na szyi ankh.
20. ENCYKLOPEDIA: ANKH
Ankh, nazywany też zaokrąglonym krzyżem, był w starożytnym Egipcie symbolem boskim i królewskim. Swym kształtem przypomina literę „T”, nad którą umieszczono pierścień. Nazywano go również „Węzłem Izydy”, bowiem Egipcjanie w pierścieniu dopatrywali się symbolu drzewa życia, utożsamianego z Izydą. Ankh przypomina, że boskość osiąga się w drodze rozplątywania kolejnych węzłów; jest to symboliczny akt, oznaczający w rzeczywistości „rozwiązywanie” etapów rozwoju duszy. Faraon Echneton, jak większość kapłanów Słońca, przedstawiony jest z ankh trzymanym w dłoniach. Podczas uroczystości pogrzebowych ów szczególny krzyż służył jako klucz otwierający życie wieczne i jednocześnie zamykający obszary życia dostępne wyłącznie kapłanom. Czasami znak zaokrąglonego krzyża rysowano na czole, umieszczając go pomiędzy oczami. Symbolizował on obowiązek dotrzymania tajemnicy przez nowego kapłana. Ten, kto zna tajemnice życia po śmierci, nie może wyjawić ich nikomu, a jeśli to uczyni, zostanie ukarany utratą pamięci.
Wyznawcy religii koptyjskiej utożsamiali ankh z kluczem do wieczności.
W hinduizmie zaokrąglony krzyż to symbol dwóch aspektów seksualnych, umieszczonych w dwupłciowej istocie.
21. NIEBIESKI LAS
– Nie sądzi pan, że właśnie popełniamy straszne głupstwo?
Edmond Wells i ja pokonujemy wschodnią ścianę murów Olimpii, używając w tym celu sznurów oraz związanych prześcieradeł.
– Dowiemy się tylko wtedy, gdy to zrobimy – odpowiada. Schodzimy powoli.
– Juliusz Verne powiedział mi: „Absolutnie nie należy tam iść” – mamroczę.
Moje wahanie denerwuje mistrza.
– Czego ty właściwie chcesz, Michael? Żebyśmy siedzieli z założonymi rękami, zastanawiając się, co jest na szczycie góry?
W tym odważnym człowieku, który namawia mnie do złamania zakazu, nie poznaję Edmonda Wellsa, uczącego mnie niegdyś przestrzegania wszystkich praw w Imperium Aniołów.
Gdy docieramy wreszcie na dół murów miejskich, od trzymania sznura ręce pieką mnie żywym ogniem. Szybko chowamy związane prześcieradła w akacjowych zaroślach.
Z miejsca, w którym jesteśmy, widać już tylko dwa księżyce, a góra robi jeszcze większe wrażenie.
Olimp…
Brodzimy w wysokiej trawie, kierując się na wschód.
Zbocze robi się coraz bardziej strome, a łąka ustępuje miejsca coraz liczniejszym krzewom, które w końcu przechodzą w gęsty las. Tu stok staje się łagodniejszy, a nasz marsz wśród drzew nabiera tempa.
Chwilę przed zmierzchem niebo staje się ogniście czerwone.
Nagle słyszymy hałas. Kładziemy się w paprociach. Widzimy zbliżającą się powoli postać. Biała toga. Znaczy, uczeń. Chcę wstać i go zawołać, lecz Edmond Wells chwyta mnie za rękaw i daje znak, byśmy pozostali w ukryciu. Nie rozumiem, po co ta ostrożność, gdy nagle widzę lecącą nad wędrowcem cherubinkę, która za chwilę kieruje się do miasta. Kilka sekund później dostrzegamy pędzącego galopem centaura, który chwyta naszego śmiałka.
– Cherubinki pilnują, centaury łapią – mruczy Edmond.
Człowiek-koń zabiera naszego towarzysza na południe.
– Co z nim zrobią? – pytam zaniepokojony.
Edmond Wells trwa w bezruchu, gdy tymczasem człowiek-koń znika w oddali. Mistrz przeczesuje wzrokiem okolicę, by upewnić się, że nie ma tam ani cherubinki, ani żadnego innego centaura.
Zatem czyniąc kolejne odejmowanie, jak mówił Proudhon, jest nas już nie 143, lecz 143 minus jeden, czyli 142.
Ruszamy ponownie w drogę, skradając się pomiędzy drzewami i pilnując, czy niczego nie ma w górze. Jesteśmy tak czujni, że potrafilibyśmy usłyszeć nawet najmniejszy hałas, lecz ciszę zakłóca tylko szum liści. Zrywa się zachodni wiatr. Wieje coraz silniej, targając gałęziami drzew i zrywając liście.
Widzę, jak w oddali cherubinka stara się wzbić do góry, aż wreszcie poddaje się i ucieka przed wichurą. Przypuszczam, że te skrzydlate dziewuszki mają swoje własne miasteczko. Może to duże ptasie gniazdo? Już sobie wyobrażam, jak maleńkie dziewczęta-motyle wylegują się rozkosznie w gnieździe wyściełanym mchem, porostem i gałązkami.
Dudnienie kopyt. Znowu centaur przeczesuje okolice, bez wątpienia w poszukiwaniu kolejnych przestępców. Wciąga nozdrzami powietrze, a my kryjemy się w rowie na tyle, na ile jest to możliwe. Rozwiana wiatrem grzywa chłoszcze mu twarz. Staje dęba, by lepiej widzieć. Oparty na tylnych kopytach, przykłada dłoń ponad oczami, tworząc z niej daszek. Następnie chwyta długą gałąź i uderza nią w zarośla, jakby chciał wypłoszyć ewentualnych intruzów. Podmuchy wiatru stają się coraz słabsze, a wraz z nimi znika jego nieufność i on także odchodzi do miasta.
Wreszcie wydostajemy się z rowu. Wiatr powoli cichnie. Nie mogę opanować szczękania zębów.
– Zimno ci? – pyta Edmond Wells.
– Nie.
– Boisz się?
Nie