Джон Ле Карре

Subtelna prawda


Скачать книгу

wcale się nie spodziewał, że będzie inaczej. W ciągu pół dnia potrafi być jednocześnie sprytny, ograniczony, pokorny, wulgarny i oszałamiająco troskliwy, w jednej chwili skupiony bez reszty na rozmówcy, w drugiej zabarykadowany za grubymi mahoniowymi drzwiami ponurak wydający tylko pisemne polecenia. Jak wieść niesie, z natury chamski, otwarcie pogardzający służbą cywilną, nieszczędzący połajanek nawet najbliższym współpracownikom. Ale najwięcej dostaje się rozległej wywiadowczej ośmiornicy Whitehall, którą uważa za rozdętą, snobistyczną, skupioną na sobie i zachwyconą własną legendą. To wszystko jest tym bardziej niefortunne, że jego zespół jest między innymi zobowiązany do „oceny materiałów wywiadowczych ze wszystkich źródeł i przekazywania rekomendacji do wykorzystania przez właściwe służby”.

      Co do skandalu-w-Obronie-którego-nigdy-nie-było, to gdy Toby próbuje dowiedzieć się czegoś więcej, zawsze trafia na mur milczenia celowo wzniesiony dla jego dobra, przynajmniej takie ma wrażenie. „Sprawa zamknięta, stary… wybacz, chłopie, gęba na kłódkę…” I raz, chociaż tylko od chełpliwego gryzipiórka z sekcji finansowej przy piątkowym kufelku w Sherlocku Holmesie, usłyszał: „Kradzież w biały dzień i upiekło mu się, no nie?”. Trzeba było nieznośnego Gregory’ego, przypadkowego sąsiada podczas poniedziałkowej, porażająco nudnej nasiadówki na zebraniu personelu i kierownictwa, by wszystkie dzwonki alarmowe rozdzwoniły się na dobre.

      Wielki i pompatyczny Gregory, starszy od Toby’ego, jest jego obecnym i zapewne przyszłym rywalem. Ale jest też tajemnicą poliszynela, że gdy gdzieś obaj startują, młody zawsze o włos wyprzedza na mecie starszego. I tak było i tym razem, w ostatnim wyścigu do stanowiska osobistego sekretarza nowego ministra, tyle że plotkarski młyn uznał, iż pogwałcono reguły gry. Gregory’ego oddelegowano na dwa lata do Obrony, dzięki czemu niemal codziennie miał kontakt z Quinnem, podczas gdy Toby był prawiczkiem – czyli mówiąc wprost, nie wniósł ze sobą mętnego bagażu zaszłości.

      Zebranie się wlecze i zamiera. Sala pustoszeje. Toby i Gregory pozostają przy stole, jakby się umówili, chociaż wcale tak nie jest. Toby chciałby trochę naprawić stosunki, ale Gregory nie kwapi się do tego.

      – Dajemy sobie radę z królem Fergiem, hę? – pyta.

      – Świetnie, dzięki, Gregory, prześwietnie. Parę siniaków tu i tam, ale wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Jak tam życie pracownika dyżurnego w tych czasach? Pewnie pełno zamieszania i wrzawy.

      Ale Gregory nie pali się do analizowania życia pracownika dyżurnego, które uważa za żałosne w porównaniu z karierą osobistego sekretarza nowego ministra.

      – No, uważaj, żeby nie wyrzucał mebli biurowych, gdy będzie sam, tyle ci mogę powiedzieć – doradza, uśmiechając się krzywo, bez wesołości.

      – Dlaczego? Robi coś takiego? Wyrzuca krzesła i biurka?

      – Miałby problem z wyrzuceniem nowego biurka z trzeciego piętra, nawet on! – odpowiada Toby, uparcie nie odchodząc od stołu. – Jeszcze nie próbował wciągnąć cię do którejś ze swoich prywatnych, niezwykle dochodowych firm?

      – Ciebie próbował?

      – Nie ma mowy, stary – mówi z niezwykłą wesołością. – Nie ze mną te numery. Nie dałem się wciągnąć. Dobrzy ludzie to rzadkość. Inni nie mieli tyle zdrowego rozsądku.

      Jak to zwykle bywa w towarzystwie Gregory’ego, Toby zaczyna tracić cierpliwość.

      – Do diabła, co chcesz mi powiedzieć, Gregory? – pyta ostro. I gdy za całą odpowiedź dostaje kolejny szeroki uśmiech tamtego, kontynuuje: – Jeśli mnie ostrzegasz… jeśli jest coś, co powinienem wiedzieć… to nie chowaj się z tym po kątach, idź do Zasobów Ludzkich.

      Gregory udaje, że rozważa tę sugestię.

      – Hm, podejrzewam, że jeśli jest coś, co powinieneś wiedzieć, stary, to zawsze możesz zamienić na boku kilka słów ze swoim aniołem stróżem Gilesem, no nie?

      Toby’ego ogarnęło megalomańskie poczucie misji, którego i teraz, siedząc przy kulawym stoliku w słońcu Soho, nadal nie potrafi usprawiedliwić, nawet przed samym sobą. Może, dochodzi do wniosku, to nic bardziej skomplikowanego niż uraza po tym, jak odmówiono mu ujawniania należnej mu prawdy, mimo że całe otoczenie ją zna. I z pewnością podniósłby argument, że skoro Diana rozkazała mu trzymać się nowego pana i władcy jak rzep psiego ogona i pilnować, by znowu nie wdepnął w gówno, miał prawo wiedzieć, w co facet wdepnął do tej pory. Jak podpowiadała mu ograniczona w tym zakresie wiedza, rasa polityków ma wrodzoną skłonność zbaczania ze ścieżki prawości. Jeśli również Fergus Quinn zboczyłby z niej w przyszłości, nie kto inny, ale Toby musiałby się tłumaczyć, dlaczego nie dopilnował swego pana i władcy, by nie popełnił głupstwa.

      A co do żarcików Gregory’ego pod adresem „anioła stróża”, Gilesa Oakleya… Toby wiedział, że z tym musi dać sobie spokój. Gdyby Giles chciał, by Toby coś wiedział, powiedziałby mu to. A gdyby Giles nie chciał, nie było takiej siły pod słońcem, która zmusiłaby go do mówienia.

      Jeszcze coś innego, coś głębszego i bardziej niepokojącego popycha Toby’ego do działania. To niemal patologiczna skrytość jego pana i władcy.

      Na Boga, co taki, wydawałoby się, wielki ekstrawertyk robi cały dzień, odosobniony w gabinecie, z którego dolatują tylko ogłuszające dźwięki muzyki klasycznej, zamknięty na cztery spusty nie tylko przed światem, ale i przed własnym personelem? Co jest w tych grubych, dostarczanych przez kurierów, zapieczętowanych na amen, woskowanych kopertach, które napływają z tylnych pokoików przy Downing Street, oznaczone WYŁĄCZNIE DO RĄK WŁASNYCH, które Quinn odbiera, kwituje i po przeczytaniu zwraca za pośrednictwem tych samych kurierów?

      Jestem odcięty nie tylko od przeszłości Quinna. Również od teraźniejszości.

      Pierwsze kroki kieruje do Mattiego, zawodowego szpiega, kumpla od kieliszka i ekskolegi w madryckiej ambasadzie. Obecnie Matti bez wątpienia przebiera nogami, przerzucany ze stanowiska na stanowisko w kwaterze głównej tajnych służb po drugiej stronie rzeki, w Vauxhall. Może wymuszona bezczynność nakłoni go do większej otwartości niż zwykle. Z tajemniczych przyczyn – Toby podejrzewa, że operacyjnych – Matti należy do Lansdowne Club przy Berkeley Square. Spotykają się na squashu. Matti jest łagodny, łysy, za okularami i ma przeguby ze stali. Toby dostaje baty 1:4. Idą pod prysznic, siadają w barze z widokiem na pływalnię i oglądają ślicznotki. Po kilku luźnych uwagach Toby przechodzi do rzeczy:

      – Opowiadaj, Matti, bo nikt inny nie chce otworzyć dzioba. Co takiego stało się w Obronie, kiedy mój minister tam harował?

      Matti kilka razy kiwa w zwolnionym tempie głową.

      – Tak, hm. Niewiele mogę ci podsunąć – mruczy posępnie. – Twój gość przekroczył wszelkie granice, nasi uratowali mu głowę, i nie zapomniał nam tego. Do tego rzecz się sprowadza… głupi buc.

      – Uratowali mu głowę? Jak, na litość boską?

      – Próbował przeprowadzić to sam, zgadza się? – mamrocze z pogardą Matti.

      – Co przeprowadzić? Z kim?

      Matti drapie się po łysej czaszce i ciągnie w tym samym stylu:

      – Tak, hm. Widzisz, nie moja działka.

      – Zdaję sobie sprawę, Matti. Przyjmuję do wiadomości. To też nie moja działka. Ale, do cholery, jestem niańką faceta, zgadza się?

      – Wszyscy ci kantujący lobbyści i handlarze bronią, którzy lawirują między zbrojeniówką i zaopatrzeniem – narzeka Matti, jakby Toby był wprowadzony w sprawę.

      Ale Toby nie jest wprowadzony, więc czeka na więcej.

      – Oczywiście