celnym strzałem, lecz porzucił tę myśl. Takie zachowanie, niezgodne z kodeksem rycerza, nie przysporzyłoby mu chwały. Dni jego brata i tak są już policzone. Niech młodziak prosi o łaskę.
Podniósł rękę, dając znak ludziom, by się zatrzymali w odległości dwudziestu kroków od brodu.
– Wyjechałeś, by mnie powitać po długiej podróży, bracie? – zawołał Dytryk przez rzekę.
Albrecht szarpnął wędzidło swojego niespokojnie drepczącego ogiera.
– Powinieneś był zdechnąć na pustyni! – odkrzyknął. – Albo pozwolić się zatłuc niewiernym. To zawsze lepsze niż powrót do domu w hańbie.
Zerknął w kierunku swoich ludzi, oczekując aplauzu, a następnie znów się odezwał:
– Jesteś wiarołomcą! Wracaj do Jerozolimy i zostaw mi Weissenfels. To ja jestem prawowitym spadkobiercą rodu Wettynów!
– Nigdy tego nie kwestionowałem. Jednakże nie daje ci to prawa, byś równał z ziemią me wioski – odrzekł Dytryk i dobył miecza.
– Prawo stoi po stronie silniejszego! – ryknął Albrecht i uniósł w górę miecz, grożąc swemu bratu. – Te kilka głazów i korzeni nie będzie w stanie nas powstrzymać. Poddaj się, a pozwolę twoim ludziom ujść z życiem. Spójrz na nas, mamy dziesięciokrotną przewagę!
W odpowiedzi wszyscy rycerze Dytryka sięgnęli do mieczy. Dowódca łuczników wydał rozkazy ludziom za palisadami.
– Naruszacie porządek. Jeśli choćby jeden z was przekroczy rzekę, zaczniemy walkę! – zawołał Dytryk.
– Doskonale! – odkrzyknął triumfalnie jego brat. – Zginiecie wszyscy. Jeśli Weissenfels dzisiaj spłonie, ty poniesiesz za to winę.
Na rozkaz Albrechta Gerald również kazał łucznikom wysunąć się do przodu.
– Podpalcie strzałami palisady! – krzyknął.
Dwóch mężczyzn z pochodniami przejechało wzdłuż rzędu strzelców, podpalając im strzały, które miały na czubkach małe żelazne wrzeciona wypełnione nasączonymi smołą pasmami lnu.
Nim poleciały pierwsze płonące strzały, margrabia posłał pierwszych ludzi do wody.
– Może najpierw kilku dobrze osłoniętych mężczyzn powinno usunąć z rzeki przeszkody? Inaczej poniesiemy zbyt wielkie straty – zapytał zaniepokojony marszałek.
– Ruszać się! – ryknął Albrecht w kierunku maruderów.
– Trzeba wam jechać do zamku, panie! – zawołał Tomasz do Dytryka, wyjeżdżając kawałek naprzód, by osłonić sobą hrabiego.
– Jeszcze nie! – zaprotestował tamten.
W palisadę uderzyły rozpalone strzały, z których większość zaraz zgasła z sykiem, pale bowiem wcześniej namoczono przezornie w wodzie. Jeden z miotaczy wybiegł, by wyrwać z drewna gorejące pociski, ale został powalony przez strzelców ustawionych na przeciwnym brzegu. Dwaj towarzysze wciągnęli rannego za palisadę.
Następny grad strzał spowodował kolejne straty wśród weissenfelczyków. Trafiono dwóch łuczników i jednego konia.
Tymczasem około dwóch tuzinów wrogich rycerzy wpadło do brodu. Byli coraz bliżej.
Jednakże atak nie nabrał takiego impetu, jakiego się spodziewano. Nie udało im się, jak planowali, przejść prosto przez bród, co kilka kroków musieli skręcać na prawo i lewo, by konie mogły ominąć przeszkody. Tym samym ciała zwierząt stały się dobrymi celami.
– Strzały! – Dytryk wielokrotnie powtarzał ten rozkaz.
Wkrótce przeciwnik poniósł znaczne straty. Co drugi rycerz nie zdołał pokonać brodu choćby do połowy. Wielu zostało trafionych, inni spadli z koni przeszytych nieprzyjacielskim pociskiem i znaleźli się w wodzie, z której w ciężkich kolczugach nie byli się w stanie wydostać bez pomocy.
– Teraz! Musicie wracać do twierdzy. Na wszystkich świętych! – zawołał Tomasz.
Co się stanie z nimi wszystkimi, jeśli Dytryk polegnie?
– Strzelać! – zagrzewał Dytryk łuczników i procarzy.
Jeszcze jedna salwa przerzedziła szpaler jeźdźców przeciwnika, który teraz próbował przeprawić się przez wodę zwartą gromadą.
– Kolczatki! I odwrót! – rozkazał Dytryk.
Kilku ludzi natychmiast wybiegło i wysypało na brzegu w kilku gęstych rzędach powyginane kawałki żelaza, z których każdy, niezależnie od ułożenia, miał zawsze jedno ostrze skierowane pionowo do góry. Zapora miała na dłuższy moment zatrzymać konie i pieszych żołnierzy.
– Wszyscy do twierdzy! – krzyknął Dytryk i wskoczył na swego ogiera.
Upewniwszy się, że strzelcy wykonali polecenie, a ranni zostali ułożeni na koniach, ze wzniesionym do góry mieczem ruszył do zamku, a za nim reszta mężczyzn.
Nad rzeką znacznie osłabili siłę przeciwnika. Niemniej jednak bezpośrednie stawienie czoła napastnikom na brzegu nie miało sensu. Oznaczałoby dla nich śmierć, a ludzie na zamku wpadliby w ręce Albrechta. Osady i tak nie dało się uratować, ale domy można było odbudować, a najcenniejsze przedmioty mieszkańcy zabrali ze sobą.
Jego brat powinien się zastanowić, czy w obliczu poniesionych strat zaryzykuje oblężenie.
Albrecht targany wściekłością przyglądał się, jak znienawidzony brat cały i zdrów swobodnie galopował do zamku. Natomiast jego ludzie musieli zsiąść z koni i zabrali się do zbierania rozsypanych kolczatek, które zagrodziły im drogę.
– Spalcie wszystkie domostwa! – rozkazał i ścisnął ostrogami siwka, kierując się do brodu. Przeprawił się jako ostatni.
Oblężeni
– Zwiększyć ogień pod kotłami! Strzelcy na ganki obronne! Zwolnić dziedziniec! – rozkazał Łukasz, który obserwował z wieży przebieg bitwy przy brodzie i teraz zbiegał schodami w dół. Za nim biegł Henryk, drugi syn komendanta twierdzy.
– Poślijcie do bramy giermków w pełnym uzbrojeniu – zawołał do niego Łukasz.
Młody Henryk skinął i ruszył biegiem. Wskutek miażdżącej oceny Tomasza żaden z giermków nie został wcześniej pasowany na rycerza. Jednakże wszyscy rycerze poza Łukaszem i Henrykiem byli z hrabią przy brodzie albo zabezpieczali z Norbertem drogę do zamku. Wobec tego młodzieńcy musieli teraz pokazać, czy sprawdzą się w walce.
– Idźcie do palatium6 – upomniał Łukasz kilka niewiast w wieśniaczych odzieniach, które stały przy studni i bezradnie rozglądały się wokół siebie. – Potrzebujemy miejsca na dziedzińcu dla ludzi hrabiego Dytryka.
Poza tym chciał mieć pewność, że kobiety będą bezpieczne, wkrótce bowiem mógł spaść na nich grad strzał. Wprawdzie Albrecht nie przyprowadził na razie maszyn oblężniczych. Dziwnym trafem nadciągnął nawet bez wozów i pieszych pachołków. Przecież jednak w każdej chwili mogli do niego dołączyć. Należało się zatem przygotować na ponowny atak kuszników i procarzy.
Długimi krokami przemierzył pustoszejący podwórzec, ignorując pytające, trwożne spojrzenia ludzi przyglądających mu się z okiennych otworów i drzwi budowli na terenie twierdzy. Następnie wszedł na obronny ganek prowadzący bezpośrednio do budynku z bramą. Stamtąd obserwował, jak ludzie pod komendą Dytryka galopowali i biegli w jego kierunku. Pod drodze dołączyli do nich wojacy Norberta, osłaniając tyły. Dzięki kolczatkom zyskali odrobinę czasu. Oddziały Albrechta nadal były zajęte