Monika Rzepiela

Szlacheckie gniazdo


Скачать книгу

na własnym zagonie. Kiedy jednak chłop miał zebrać swój chleb, skoro najpierw musiał napełnić sakiewkę szlachcicowi?

      – Oj, tak, tak – zrzędziła znachorka Pyzicha, pochylając się z sierpem aż do ziemi. – Najpierw, człecze, wypruj sobie żyły na pańskim, a dopiero jak jego pola obrobisz, o sobie myśl. Tfu, taka to psia dola!

      – Pan nigdy chłopu nie popuści – zawtórowała Robakowa. – Co go obchodzi, że żeńcy nie mają czasu swego obrobić? Byleby tylko jemu było dobrze, o to się troska. A ty bodaj zdychaj z głodu!

      Hrystyna, słysząc tę rozmowę, niżej się pochyliła. Wiedziała, że odkąd Błażej został ekonomem, baby nie lubiły jej, zwłaszcza że nieraz pozwalał małżonce wcześniej zejść z pańszczyzny, by przed nastaniem zmroku w chałupie jeszcze się obrobiła. Żadna jednak nie ośmieliła się przeciwstawić Konopce. Ekonom był surowy i choć rzadko używał bata, to miał w sobie coś takiego, że nie sposób było mu się postawić. Przynajmniej niewiasty spełniały jego polecenia bez szemrania. Ich mężowie od czasu do czasu pyskowali i buntowali się, lecz poczuwszy raz pięść Konopki – gdyż do bata czuł wrodzoną odrazę – schylali głowy i robili, co trzeba.

      Błażej starał się być sprawiedliwy. Jeśli jednego dnia pozwolił Hrystynie wcześniej do chałupy biec, następnego innej zezwalał. Dziś jednak, ponieważ była sobota, przegnał wszystkie niewiasty już po południu, żeby mogły ogarnąć obejścia i wysprzątać chałupy na niedzielę.

      Hrystyna opuszczała pańskie rozłogi zmordowana jak nigdy. Prawie w ogóle nie pozwalała sobie na odpoczynek w pracy, by uniknąć pomówień, że obija się przy robocie. Plecy bolały ją okrutnie. Gdy wróciła do chałupy, musiała położyć się na chwilę, ponieważ nie zdołałaby zająć się czymkolwiek. Choć była jeszcze młoda, czuła się znużona jak stara Albina, która leżała na pościeli w piekarni.

      Nie minęły trzy zdrowaśki, a gospodyni z powrotem była na nogach. Wziąwszy głęboki oddech, wyciągnęła z piekarni średniej wielkości balię i ustawiła ją na środku izdebki. Potem postawiła na piecu sagan pełen wody, by się zagrzała, i wyszła z chałupy. Gromkim głosem huknęła na kręcące się w obejściu dzieci. Nim Józio z Marysią rozochoceni zabawą do środka weszli, z balii już parowało.

      Hrystyna ściągnęła z pociech szmatki i sprawdziwszy, czy kąpiel nie jest za gorąca, w wodzie oboje zanurzyła. Czteroletnia Marysia pisnęła, lecz nie próbowała wyrwać się z kąpieli. Siedmioletni Józio podobnie bez szemrania poddał się myciu. Dzieci wiedziały, że co sobotę we wszystkich chałupach we wsi szorowano ciała.

      Hrystyna umyła dzieci, gdy nagle Marysia zapytała:

      – Matulu, a dlaczego ja nie mam siusiaka jak Józio?

      – Dziewczynki nie mają siusiaków – wyjaśniła matka.

      – Dlaczego? – Córeczka szeroko otworzyła oczy.

      – Tak Pan Bóg urządził.

      Nie wdając się w dalszą dyskusję, powycierała dzieciom ciemne włosy i szczupłe ciałka. Potem kazała im cicho siedzieć w piekarni. Albina zaczęła opowiadać bajki, których słuchali z zainteresowaniem, tymczasem Hrystyna koło pieca się kręciła. Zagotowawszy mleka, dała pić, a potem nakazała maluchom wskakiwać do łóżka. Zbliżał się zmierzch, więc nie było sensu siedzieć po próżnicy ani tym bardziej świecić jedynej gromnicy.

      Błażej wrócił do chałupy, kiedy zrobiło się już całkiem ciemno i nawet nie wypiwszy przed snem mleka, jak kłoda rzucił się na posłanie.

***

      W połowie sierpnia skończyły się żniwa na pańskich polach i dopiero wtedy kmiecie mogli pomyśleć o obrobieniu gruntu, który użytkowali na własne potrzeby. Hrystyna, Błażej, stara Albina i nawet dzieci pracowali bez wytchnienia, by zwieźć do szopy snopki, które następnie należało wymłócić. Tego roku zboża wyjątkowo obrodziły i wszyscy cieszyli się z dobrych zbiorów. Urodzaj oznaczał, że przednówek przejdzie łagodnie i nie trzeba będzie oszukiwać żołądka mąką z perzu albo z kory.

      Nim zawitała Matka Boska Siewna, pola były już zaorane i obsiane nowym zbożem.

      – Pobłogosławił nam Pan Bóg tego roku – powiedział Błażej, siadając za stołem. Właśnie skończył siejbę i był bardzo wygłodzony. – Rok udany, głodu nie zaznamy.

      – Oby tylko zarazy jakiej nie było – wtrąciła stara Albina, sięgając drewnianą łyżką do wspólnej misy, z której parowała zupa jaglana.

      – Nie wywołujcie wilka z lasu! – odezwała się Hrystyna. – Licho nie śpi!

      Poprzedniego roku u Robaków Jacek i jego młodsza siostra Rozalka chorowali na ospę. Hrystyna, przerażona, zabroniła wówczas pociechom wszelkich kontaktów z dziećmi sąsiadów. Choroba miała na szczęście lekki przebieg. Mimo to Konopkowa bała się bardzo o swe potomstwo i jeszcze przez dłuższy czas nie zezwalała Józiowi i Marysi na zabawy poza obejściem.

      Dzień mijał za dniem coraz krótszy. Dawno przeszło babie lato i nastała chłodna jesień. Był to czas pracy w chałupach, więc kobiety schodziły się raz do jednej, raz do drugiej, by pracować wspólnie i plotkować przy robocie.

      Pewnego listopadowego dnia zebrały się u Konopków.

      Hrystyna, wiedząc, że kobiety przyjdą do jej domu, gruntownie wysprzątała izdebkę, sień i piekarnię. Nie mogła sobie pozwolić, by rozeszła się po wsi pogłoska, że ma bałagan w chałupie. Gdy raz przylgnie do gospodyni miano bałaganiary, trudno je potem zmienić. Toteż pozamiatała klepisko, poustawiała garnki na ławie koło pieca, wyprała łachy, które na ogół wisiały na żerdce, i tak czekała na zejście się sąsiadek.

      Przyszła Regina Robakowa z Rozalką i Jackiem, stara Pyzicha, która nie omieszkała nigdy opuścić podobnego zebrania, młynarzowa z córką Justyną i jeszcze kilka innych bab. Przyniosły ze sobą igły i czyste lniane płótna. Trzeba było mężom i dzieciom koszule poszyć, a jesienna szaruga była na to najodpowiedniejszym czasem.

      Hrystyna, wbijając igłę w tkaninę, spod oka obserwowała bawiące się dzieci. Józio rozsypał na klepisku patyczki, z których cała piątka układała różnorodne figury. Wzrok kobiety szczególnie długo spoczywał na Marysi, która była wyjątkowo cicha i ani razu nie pokłóciła się z bratem. Matka uświadomiła sobie, że jej córeczka jest wyjątkowo ładna. Marysia miała czarne włosy i takież oczy, które musiała odziedziczyć po jakimś dalekim przodku, gdyż nikt w rodzinie Konopków nie miał takiej barwy. Hrystyna i Józio mieli oczy niebieskie, Błażej – brązowe. Rozalka była szarooką blondynką, podobnie jak jej brat Jacek. Tylko córka młynarzowej miała nieco ciemniejsze włosy i zielone oczy.

      Nagle Marysia przerwała zabawę i spojrzała na rodzicielkę. Po jej buzi przemknął radosny uśmiech. Hrystyna już zamierzała coś rzec do córki, gdy nagle Pyzicha weszła jej w słowo:

      – Jaka to ładna dziewuszka! – zachwycała się. – A brwi to ma jak jaskółeczka w locie, takie wygięte.

      – Jaskółeczka, jaskółeczka! – podchwyciły rozochocone dzieci.

      Marysia zrozumiała, o czym mowa, gdyż widziała ptaki, lecz zdziwiła się, że ją tak nazwano. Zawstydzona opuściła towarzyszy zabawy i wdrapała się matce na kolana. Hrystyna objęła ją, lecz zaraz posadziła na klepisku.

      – Za duża jesteś – upomniała łagodnie córkę. – Baw się z dziećmi, bo niedługo się rozejdą.

      Jeszcze przez pół godziny kobiety szyły w chałupie Konopków. Gdy zaczęło zmierzchać, ruszyły do swoich domostw. Nie było w zwyczaju, by pracować przy świetle gromnicy.