starsza kobieta. – Ano daj, Hrysiu, tej gromnicy, bym sobie drogę oświetliła.
Zaraz też z chałupy wyszła i podążyła za parobkiem, który do dworu ją wzywał. Chłopak jednakże nic sobie ze starej nie robił, bo zamiast doprowadzić ją na miejsce, wziął nogi za pas i tyle go widziała. Szła więc w ciemnościach zupełnie sama, a że nie było księżyca, dobrze, że gromnicę wzięła.
Tymczasem we dworze panował ruch jak w ulu. Wrzaski położnicy słychać było, jeszcze zanim weszło się na ganek. Albina, choć przyzwyczajona do tego, przeżegnała się spiesznie. Ledwie weszła na schody, dębowe drzwi otworzyły się na oścież i czyjaś silna ręka porwała ją do środka.
– Nareszcie jesteście! – rzekła pokojowa, gdyż to ona pojawiła się na ganku. – Idźcie do niej prędko, prędko!
Albina przeżegnała się ponownie i sama nie wiedziała, kiedy znalazła się na pokojach. Tekla pozostawiła ją z rodzącą i zniknęła w głębi dworu, gdyż nie chciała oglądać porodu. Była osobą samotną, nie miała dzieci i nie była ciekawa, jak przychodzą na świat.
W alkowie paliły się świece, więc Albina nie miała problemów z poruszaniem się. Tak jak poprzednim razem wszystko przygotowano. O ile dwa rozwiązania szlachcianki przeciągały się i pani mocno się natrudziła, o tyle teraz wszystko poszło jak po maśle. Eleonora, zaciskając dłonie na poręczy łóżka, w ciągu godziny od pojawienia się akuszerki wydała na świat drugą córkę. I zapewne dlatego, że mniej się natrudziła niż ostatnim razem, zaraz gromkim, acz schrypniętym głosem męża do alkowy wezwała.
Gracjan Pawłowski, który czatował pod drzwiami, wpadł do żoninej komnaty jak burza.
– Święci pańscy, co się stało?! – wykrzyknął pewien, że małżonka ducha wyzionęła.
– To się stało, mój drogi, że mam dość, dość, dość! – odparła pani tak stanowczo, na ile siły jej pozwalały. – Odmawiam spełniania powinności małżeńskich! Jeśli zapragniesz mieć jeszcze jedno dziecko, sam będziesz musiał je urodzić!
– Rodzenie dzieci, moje serce, to twój jedyny obowiązek – rzekł pan.
– Pfe, moje serce! Koncept z kalendarza.
– Jest to obowiązek każdej niewiasty, nie tylko twój, Norciu – poprawił się Pawłowski. – Przed Panem Bogiem chcesz bokiem stawać?
– Suką nie jestem, bym miała co roku nowe szczenię na świat wydawać.
Temu szlachcic nie mógł zaprzeczyć, więc nic nie rzekł. Tymczasem pokojowa, która pojawiła się w alkowie, poprawiła swej pani poduszki, na których już leżała nowo narodzona, obmyta i owinięta w płótna dziewczynka.
– Jakie ładne dziecko! – zachwycała się Tekla.
– Dostanie imiona Elwira Melania. – Pani popatrzyła na męża. – Chyba nie masz nic przeciwko temu?
– Ależ skąd. Elwira to dobre imię, moje serce.
Tym razem pani nie wydęła pogardliwie warg, lecz gestem wskazała, że pragnie pozostać sama. Akuszerka, mąż i pokojowa czym prędzej opuścili alkowę.
Gdy Albina wróciła do chałupy, domownicy spali. Położyła się na swojej ławie w piekarni i nie wiedząc kiedy, zapadła w sen. O świcie, jeszcze gdy szarówka za oknem panowała, obudziła się i leżąc, krzątającą się synową obserwowała. Hrystyna kręciła się koło pieca, na którym w saganie mleko gotowała, podczas gdy jej mąż przy stole siedział, czekając na posiłek. Gospodyni postawiła przed nim misę z dymiącą zacierką i zerknąwszy na śpiące dzieci, ze skopkiem chałupę opuściła. Trzeba było wydoić krowy i nakarmić świnie. Dzień jak co dzień.
Gdy Hrystyna wróciła z pełnym naczyniem, świekra nie leżała już na ławie. Przy stole czekała, aż synowa poda jej śniadanie. Ta przelała świeżego mleka do blaszanego kubka i Albinie podsunęła. Stara wypiła do dna niemal jednym haustem.
– Nie będzie już więcej dzieci we dworze – zagaiła.
– A to czemu? – zapytała gospodyni, przygotowując pociechom posiłek.
– Pani się panu postawiła i zapowiedziała, że żadnego już nie urodzi, bo ma dość.
Hrystyna wzruszyła ramionami.
– Troje dzieci i dość? Niewiasty rodzą i po dziesięcioro.
– Ano rodzą. Ale pani to pani. Delikatna. Nie to, co twarda chłopka.
– Oni mają po prostu za dobrze i stąd fanaberie im w głowach. Napatrzyłam się z bliska na ich pański żywot.
– Tak to pan Bóg urządził, że na świecie i szlachta, i chłopi żyją. Pierwsi do zabawy, drudzy do roboty.
– Jeszcze gardłem im te zabawy wyjdą.
Albina mruknęła coś pod nosem, natomiast młoda gospodyni, posprzątawszy po dzieciach, w piekarni na zydlu usiadła, gdyż musiała mężową sukmanę podreperować.
– Józiu, weź Marysię na dwór – zwróciła się do synka. – Pokaż jej gąski. Tylko uważaj, by siostry nie podziobały.
Chłopiec pokiwał ochoczo głową i chwyciwszy siostrzyczkę za rączkę, wyprowadził ją z chałupy. Matka westchnęła z ulgą i nad swą robotą się pochyliła. Dzieci tymczasem po zagrodzie się kręciły. Marysia, której wszystko dziwne było, to za kurami, to za gęśmi dreptała. Gdy jednak gąsior napuszył się i wysunąwszy jęzor, zasyczał na dziewuszkę, z płaczem schowała się za plecami brata.
– Nie bój się, Marysiu – pocieszył ją braciszek. – On ci nic złego nie zrobi. – To mówiąc, sięgnął po leżący na ziemi kamień i w ptaka rzucił.
Gąsior uskoczył i natychmiast pomknął w inną stronę.
– Kiedy podrośniesz, nie będziesz się bała ani kur, ani gęsi, ani nawet indyków – oświadczył Józio. – Ja też się kiedyś lękałem, ale teraz to już ani tyci, tyci się nie boję!
Później poszli do chlewika, żeby na świnie popatrzyć, a na koniec do obory. Józio odważnie chwycił Krasulę za wymiona i ścisnąwszy drobną rączką, zawołał:
– A tak się doi krowy. Spróbuj!
Jednak Marysia nie chciała spróbować. Krowa wydała jej się ogromna i niebezpieczna. Dziewczynka z płaczem schowała się za plecami chłopca, więc musiał ją wyprowadzić z obory.
– Ale z ciebie beksa – narzekał. – Kto to widział krowy się bać? Toż matula codziennie doi Krasulę, byśmy mleko mieli.
Marysia była jednak zbyt mała, by w pełni zrozumieć braciszkową mowę. Gdy Józio wziął ją za rączkę i w stronę chałupy pociągnął, ruszyła posłusznie za nim. Matka ojcową sukmanę na bok odłożyła i wziąwszy się pod boki, na dzieci surowo spojrzała.
– Idę do Robaków. Józiu, przypilnuj siostrzyczkę!
– Oj, matulu, ja też chcę z wami iść! – zawołał płaczliwie. – Chcę się z Jackiem pobawić, a Marysię niech babka popilnuje!
– Ani mi się waż tak mówić! – oburzyła się matka.
Nic już nie powiedziawszy, córkę w ramiona chwyciła i wyszła z nią za próg. Józio podreptał obok.
Robakowie mieszkali dosłownie za płotem. Gdy Hrystyna pojawiła się na ich podwórzu, pięcioletni Jacek zaraz podbiegł do Józia.
– Matka w domu? – zapytała Hrystyna.
– A w domu –