Monika Rzepiela

Szlacheckie gniazdo


Скачать книгу

to dziś? Jeszcze czas…

      – Najlepiej zrobisz, kiej się do łóżka położysz – doradziła świekra. – Może i na ciebie zawczasu jak i na panią przyszło.

      Hrystyna usłuchała matki męża i na posłaniu zległa. Kwadrans potem nawiedziła ją kolejna fala bólu.

      – Nadszedł czas – rzekła starsza niewiasta. – Dobrze, że Błażeja nie ma w chałupie. Józia trza do Klimczuków zaprowadzić.

      – Idźcie, świekro, z nim – jęknęła młoda gospodyni. – Tylko szybko wracajcie, bo wieczór się zbliża.

      Hrystyna, czekając na pomoc, wargi zagryzała. Dobre miała relacje z matką Błażeja. Prawie nigdy się nie kłóciły, bo obie miały zgodne usposobienie. Obie wiedziały, że takie układy do rzadkości we wsi należą.

      Rodzącej zdawało się, że wieki minęły, nim matka męża wróciła. A kiedy ponownie pojawiła się w chałupie, zaraz spośród gratów wyciągnęła krzesło porodowe i ustawiła je na środku izby.

      – Panią nie jesteś, to i po pańsku rodzić nie będziesz. Wylegiwanie się w łóżku dobre dla dam. Chłopki rodzą na siedząco.

      Nie musiała tego mówić, gdyż Hrystyna nie pierwszy raz dziecko na świat wydawała, więc wiedziała, co należy czynić. Z pomocą świekry zaczęła chodzić wokół stołu. Tymczasem ściemniło się zupełnie i świat opanowała noc. Gdy Błażej powrócił do chałupy, matka czym prędzej do Klimczuków go posłała, by tam na syna miał baczenie.

      Tuż przed północą w ostatnim dniu roku po kilku godzinach potwornych boleści Hrystyna powiła córkę. Dopiero wtedy mogła położyć się do łóżka.

      – Zdrowa, ładna dziewczynka – pochwaliła akuszerka, kładąc obmytego noworodka przy piersi matki. – Wiesz już, jakie imię jej nadasz?

      – Maria… – wychrypiała położnica. – Jak moja matka…

      – Maria to dobre imię. Krześcijańskie. Na pewno będzie miała dobryj żywot.

      Gospodyni zapadła w sen. Dziecię również drzemało. Stara Albina czuwała, siedząc na zydlu obok łóżka. Wiedziała, że noworodki często na bezdech zapadają i bywa, że niejedno się od tego dusi.

      Skoro świt Błażej z synem powrócił do chałupy.

      – Córka – powiadomiła go matka. – Ładna dziewuszka.

      – A Hrysia jak?

      – Dobrze. Namęczyła się, ale którać się nie natrudzi? Teraz śpi nieboga. Dziecko obudziło się, to mu piersi dała, bo pokarmu ma dość.

      – Mówicie, matko, że pokarmu ma dość? Poleciłbym ją na mamkę do dworu.

      – Pan już wziął dwie.

      – Może się nie nadadzą – rzekł syn. – Wiecie co? Pójdę tam i o mojej Hrysi powiem. Na pewno będą ją woleli niźli inszą.

      Pawłowski ucieszył się, że ekonomowa urodziła, i jął namawiać małżonkę, która w łóżku wypoczywała, by się zgodziła Błażejową połowicę na mamkę wziąć. Podczaszyna z początku nie chciała na to przystać, ale gdy jedna z poleconych mamek dziecię do wymiotów doprowadziła, a druga nie potrafiła utulić w płaczu, przegnała obydwie i Hrystynę Konopkę zgodziła się przyjąć do służby.

      Ponieważ chłopki nie leżały w połogu, gdyż każda musiała swoją robotą się zajmować, ekonomowa jeszcze przed śniadaniem była we dworze. Oczywiście zabrała własne dziecko, gdyż jedną z zalet karmienia szlacheckich niemowląt była możliwość trzymania przy piersi również swojego potomka.

      Hrystyna karmiła Leontynę co trzy godziny. W przerwach biegła do chałupy, by tam ugotować, posprzątać i ogarnąć obejście. Teraz, gdy została mamką i co nieco grosza do węzełka skapnęło, nie robiła już obrządku w zagrodzie. Błażej najął do posługi dziewkę, która karmiła świnie, kurom rzucała i doiła dwie krowy.

      Wszystko wskazywało na to, że niewiasta długo małą Pawłowską pokarmi, gdyż niemowlę ssało dużo i chętnie.

      Ani się kto spostrzegł, a zima zamieniła się w wiosnę.

***

      Ciężki był los chłopa, ale przecie należało wyprawić córce chrzciny.

      – Idź do plebana i zapytaj, czy dobrodzij ochrzci naszą na Wielkanoc – doradziła Hrystyna, kręcąc się po piekarni. Tego dnia podczaszyna w przypływie dobrego humoru wcześniej ją do chałupy puściła, nakazawszy skoro świt stawić się we dworze.

      – Jakże teraz iść, skoro wieczór zapada? Od rana do zmierzchu samiuśkiego na pańskich polach siedzę, to i czasu nie ma, by plebana odwiedzić.

      – Pójdziesz w niedzielę po mszy – zdecydowała żona, kładąc Józia do łóżka. Marysia leżała już w swojej kołysce. – Przecie nie godzi się nieochrzczonego dziecka w chałupie trzymać.

      Błażej jeno westchnął i ostatni łyk mleka wypił. Hrystyna szczerą prawdę gadała. Co z tego, że w sąsieku zboża było tyle, co w garści? Chrzciny należało wyprawić, a jeszcze co znaczniejszych kmieciów w kumy prosić. Chłop ponownie westchnął i położył się przy żonie, która zległa w łożu. Drugi rok dopiero był ekonomem we dworze, bo poprzedni na tajemniczą gorączkę pomarł. Wówczas podczaszy, zamiast daleko nowego zarządcy szukać, Błażeja Konopkę ekonomem uczynił. Obrotny był z niego człowiek, skoro pan wywnioskował, że na ekonoma się nada.

      Zerkali ze złością chłopi na Konopkę, że taki urząd dostał. Cóż on? Niby lepszyj od innych? Takiż sam poddany, który pańską ziemię orał, obsiewał i plon z niej do dworskiej stodoły zbierał. Takiż sam! Za cóż więc podczaszy tak go w górę wyniósł? Lepij było za poprzedniego ekonoma, chociaż tamten batów na chłopskie grzbiety nie żałował. Oj, lepij! Przynajmniej do szlacheckiego stanu przynależał, a chłop to zawsze chłop.

      Wiedział o tym Błażej Konopka i przykro mu było, że kmiecie kosym okiem na niego spoglądają. Cóż jednak mógł począć, skoro pan go wyznaczył? Przecie odmówić się nie godziło! Poza tym więcej grosza do sakwy spływało, a tym nikt nie pogardzi. Więc chociaż ciężko mu było, nie skarżył się nawet przed żoną. Hrystyna jednak domyślała się, co się w mężowym sercu dzieje.

      – Nie troskaj się – mówiła. – O sobie myśl. Ci, którzy najwięcej gadają, ani chwili by się nie wahali, gdyby pan ich na twoje miejsce wziął.

      Błażej kiwał głową, że się z żoną zgadza, i każdego dnia o świcie szedł na pańskie pola. Niemało go trudu utrzymanie chłopów w poddaństwie kosztowało, ale radził sobie niezgorzej.

      W Niedzielę Palmową ubrał się w najlepszą sukmanę, przygładził tłuszczem włosy i do kościoła poszedł. Dzieci zostały w chałupie pod opieką babki, gdyż Hrystyna musiała z samego rana do dworu iść. Kiedy ksiądz mszę skończył, Błażej za nim na plebanię ruszył.

      Probostwo było nieduże, drewniane i kryte strzechą. Duchowny tu jeno z gospodynią mieszkał, a że był zapobiegliwy, to i domostwo stało chędogie. Nieraz musiał gosposię kijami wybić, by się w robocie nie ociągała. Nie przesadzał z tym jednak, więc niewiasta, uboga komornica, na nic się nie skarżyła. Ona to drzwi przed Błażejem otworzyła i zmierzywszy go niechętnym spojrzeniem, zapytała gburowato:

      – Czegóż?

      – Z dobrodziejem przyszedłem gadać – odparł ekonom.

      – Zaczekajta – rzekła i zniknęła wewnątrz.

      Po chwili