gęsi macie?
– Ot, uchowały się dwie, które moja na Wielkanoc zatnie.
– Jednak wódki to już chyba wam nie brakuje! – zdenerwował się ksiądz.
– Ot, tyle mamy, by chrzciny wyprawić…
– Słuchajcie, człowieku! Ja wam córkę ochrzczę, bo nie godzi się odmawiać świętego sakramentu, ale wy mi w żniwa cztery worki pszenicy dacie, osiem gęsi i sześć kwart bimbru. Zrozumiano?
Chłop jeszcze niżej się pochylił i począł całować czerwone dłonie księdza.
– Bóg wam zapłać, dobrodzieju, Bóg wam zapłać – powtarzał.
Ksiądz nieco zniecierpliwiony wyrwał dłoń i chrząknąwszy coś niezrozumiale, wewnątrz plebanii zniknął. Błażejowi nie pozostało nic innego, jak wrócić do chałupy.
Śpiewało w nim serce, że do żniw na swoją zapłatę zgodził się czekać. Nie przejmował się nawet tym, iż ksiądz w dwójnasób kazał się wynagrodzić. Wszyscy wiedzieli, że w żniwa chłopska stodoła, jeśli był urodzaj, znacznie się w ziarno zaopatrzy, a i drobiu oraz wódki wówczas przybędzie.
Gdy Hrystyna wróciła ze dworu, zaraz powiadomił ją o życzeniu księdza.
– Chytryj jest – rzekła – ale rady inszej nie ma. Dziecię przecie musowo trzeba ochrzcić!
Nie dodała, że chrzciny na przednówku to ciężka sprawa, gdyż mąż doskonale o tym wiedział, tylko jeszcze tego samego dnia do Reginy Robakowej poszła rozpytać, czy by jej za parę groszy zboża sprzedała, tylko tyle, żeby dwa duże kołacze upiec. Jednocześnie zaprosiła chędogą gospodynię, która była żoną szewca, w kumy, a ta skwapliwie zapewniła, że przyjdą wraz z chłopem. Wiadomo, na chrzcinach człowiek to i gorzałki się napije, i na dziecko się napatrzy, i poplotkuje. A plotkować było o czym, ponieważ Hrystyna we dworze służyła i niejedno ciekawym kumom opowiedzieć mogła.
W Wielkanoc, jak stary zwyczaj nakazywał, rodzina Konopków na rezurekcję do kościoła poszła. Młoda matka trzymała dziecię w ramionach i choć ręce jej omdlewały, bo do świątyni było więcej niż trzy wiorsty, nie skarżyła się ani nie prosiła męża, by córkę od niej przejął. Było jeszcze ciemno, gdy z chałupy wyszli, więc nim dotarli do kościoła, rozwidniło się zupełnie.
Proboszcz ochrzcił ich dziecko i kilkoro innych jeszcze, pobłogosławił małej i życzył Konopkom wesołych świąt, a po skończonej mszy złączył się z Pawłowskimi, którzy również na rezurekcję przybyli, i wraz z nimi powozem odjechał do dworu.
Tymczasem Hrystyna, Błażej, Józio i Albina do chałupy powrócili, a wraz z nimi sąsiedzi, którzy w kumy zostali zaproszeni. Zaraz też gospodyni kołacze na stole postawiła i pieczoną gęś, gospodarz bimbrem poczęstował, a gdy języki się rozwiązały, to i przyśpiewywać zaczęto, i toasty wznoszono.
Takie to były chłopskie chrzciny: ubogie, lecz huczne. Weselono się niezgorzej niż we dworze, chociaż tam państwo przy suto zastawionym stole z proboszczem siedzieli i tak Wielkanoc świętowali. Chłopom wystarczyły kołacze i dobra gorzałka, by serca w nich rozpalić i ducha uradować. Gdy zapadł zmierzch, porozchodzono się do chałup, niejeden chwiejnym krokiem, ale każdy zadowolony. Tak był już świat ułożony, że pan z panem, a chłop z chłopem przystawał. Chłop nigdy panu nie dorówna, a pan nie spojrzy na chłopa. Wiedział o tym nawet mały Józio.
Rozdział 2. Moda
Przebywając w Pawłówce, Hrystyna napatrzyła się na obyczaje państwa. Jaśnie wielmożna pani podczaszyna opuszczała łóżko około południa, siadała w szlafroku przed lustrem i pozwalała pokojowej ułożyć sobie fryzurę. W tym czasie informowała ochmistrzynię, co tego dnia pragnie zjeść na obiad. Śniadań, w przeciwieństwie do pana, nie jadła, lecz lubiła sobie dogodzić po południu, spożywając desery i podwieczorki. Z tego powodu wymogła na mężu, by oprócz kucharza zatrudnił również cukiernika. Pawłowski, nie chcąc urazić żony, przystał na to, chociaż bardzo ucierpiała jego sakiewka. Eleonora pragnęła jeszcze mieć garderobianą i służącą, która zajmowałaby się jej kanarkiem w klatce, dwoma pieskami i białą myszą na uwięzi, lecz w tej kwestii mąż gwałtownie zaprotestował. Po obiedzie pani, klęcząc w swej alkowie, przez godzinę odmawiała łacińskie modlitwy z niewielkiej, oprawionej w czarną skórę książeczki o czerwonych kartkach. Potem, delektując się deserem, przeglądała kalendarz i czytała horoskopy. Zdarzało się, że cytowała Hrystynie słowa wróżbitów, których jednakże ekonomowa nie rozumiała. Razu pewnego zarzuciła mamkę informacjami na temat fizjonomii ludzkiej. I tak, chcąc nie chcąc, chłopka dowiedziała się, że Układ Słoneczny – co to było, nie znała – ma wpływ na ludzki charakter.
– Jest siedem planet – powiedziała pani, przerzucając kartki kalendarza – i siedem typów ludzkich. Słuchaj! Saturnalista, czyli ten, kto się urodził pod radiacjami Saturna, nieprędko się zakochuje, ale gdy poczuje miłość, kocha bez miary. Jowialista, czyli urodzony pod wpływem Jowisza, jest wesoły, szczery i ugodowy. Marcjalista od Marsa jest gniewliwy i mściwy. Solista, czyli człowiek, który przyszedł na świat pod wpływem Słońca, jest poczciwy i mądry. Wenereista jest pożądliwy, ma upodobanie do strojów i wonności. Merkurialiści są zdolnymi poetami i filozofami. Natomiast luniści, czyli ci, którzy przyszli na świat pod wpływem Księżyca, nie potrafią się ustatkować, są lekkomyślni, przejawiają skłonność do gier w karty i kości. Czyż to nie ciekawe, moja droga?
– Bardzo ciekawe, jaśnie pani – przyznała Hrystyna, chociaż nie miała pojęcia, o czym Pawłowska mówi.
Pewnego dnia przy obiedzie, który z powodu znakomitego humoru Eleonory mamka spożyła wraz z państwem, szlachcianka tak rzekła do męża:
– Powinieneś, mój miły, podążać za modą. Radzę ci, obetnij te sarmackie wąsy, które są przykładem zacofania, i porzuć staromodny kontusz. Czyż nie wiesz, że dziś mężczyźni noszą się z francuska? Nawet król Stanisław ubiera się z cudzoziemska!
– Nie jestem fircykiem, bym miał podążać za francuszczyzną, której ty, moja droga, tak hołdujesz. Jestem Polakiem, sarmatą z dziada pradziada. Takim pozostanę. A Stanisław August może się ubierać, jak mu się podoba!
Pani, słysząc to, wydęła wargi i nic już nie rzekła. Gracjan, choć był jej powolny, w gruncie rzeczy posiadał również wrodzoną stanowczość, a tej przemóc nie potrafiła. Gdy obiad się skończył, wstała od stołu i do swej alkowy poszła.
Była piękna majowa pogoda roku Pańskiego tysiąc siedemset siedemdziesiątego siódmego. Szlachcianka zdecydowała, że dzieci powinny pobawić się na dworze, toteż ubrano Łukasza z francuska, Leontynie założono żółtą sukieneczkę i pani z córką w ramionach wyszła z domu. Hrystyna dowiedziała się od Pawłowskiej, że to dobrze, kiedy matka wychowuje potomstwo na łonie natury, gdyż tak zaleca pan Rousseau, autor poczytnych dzieł Emil, czyli o wychowaniu i Nowa Heloiza.
– Jaka to piękna powieść ta Heloiza! – zachwycała się Tekla, której zadaniem było czytanie pani książek.
– Istotnie, wspaniała – przyznała Eleonora. – Dziś jednak chciałabym usłyszeć Baśnie z tysiąca i jednej nocy. Teklo, przynieś książkę z biblioteczki!
Pokojowa wykonała polecenie. Tymczasem szlachcianka ubrana w modną poloneskę i pelerynkę usiadła na dywaniku pod topolą, przy której stała drabina. Na drzewie bocian urządził sobie gniazdo i teraz wychowywał młode. Nieco dalej rozciągała się pasieka, a za nią staw, w którym hodowano karpie. W tamte strony Eleonora nie zapuszczała się prawie nigdy, bo bardzo bała się pszczół. Synowi też do