E L James

Mister


Скачать книгу

Wygadana. Zabawna… Wyczerpująca.

      BUDZĘ SIĘ NAGLE. We śnie szukałem czegoś ulotnego, wizji, która pojawia się i znika, eterycznej zjawy w błękicie. I kiedy już ją prawie widzę, wpadam w czarną, głęboką otchłań. Przeszywa mnie dreszcz.

      O co w tym, do cholery, chodziło?

      W bladym zimowym świetle odbicie Tamizy tańczy na suficie. Co mnie obudziło?

      Leticia.

      Rany, prawdziwa z niej kocica. Nie ma jej obok mnie na łóżku, spod prysznica też nie dochodzi żaden dźwięk. Może już wyszła. Uważnie wsłuchuję się w odgłosy mieszkania.

      Panuje cisza. Uśmiecham się. Przynajmniej obeszło się bez krępujących pogaduszek. Dzień jawi się w miłych barwach, dopóki nie przypominam sobie, że jestem umówiony na lunch z matką i siostrą. Z jękiem naciągam kołdrę na głowę. Będą chciały rozmawiać o testamencie.

      Jasna cholera.

      Matrona, jak mawiał o niej Kit, jest przerażającą kobietą. Czemu, do diabła, nie wróciła do Nowego Jorku? Naprawdę nie mam pojęcia. Jej życie toczy się tam, nie tu.

      W głębi mieszkania rozlega się jakiś stukot. Podnoszę się.

      Szlag. Leticia wciąż tu jest.

      A to oznacza konieczność rozmowy. Niechętnie zwlekam się z łóżka, naciągam na siebie leżące najbliżej dżinsy i wychodzę, żeby się przekonać, czy w jasnym świetle dnia jest równie szalona jak po ciemku.

      Na bosaka idę przez hol, ale ani w kuchni, ani w salonie nikogo nie ma.

      Co jest, w mordę?

      W drzwiach kuchni odwracam się i zamieram. Spodziewam się ujrzeć Leticię, tymczasem zamiast niej widzę drobną młodą kobietę, która stoi w holu i wpatruje się we mnie. Oczy ma wielkie i ciemne, przez co przypomina przestraszoną sarenkę; nosi paskudny niebieski fartuch i błękitną chustkę skrywającą włosy.

      Nie odzywa się.

      – Cześć. Kim, do cholery, jesteś? – pytam.

      ROZDZIAŁ CZWARTY

      ZOT! JEST TUTAJ i jest zły.

      Alessia zamiera w bezruchu, gdy z jej spojrzeniem spotykają się jego płonące zielone oczy. Wysoki, szczupły, półnagi – góruje nad nią. Na głowie ma nieokiełznaną kasztanową czuprynę ze złotymi refleksami, które połyskują w świetle żyrandola w korytarzu. Jest tak barczysty, jak go zapamiętała, ale tatuaż na ramieniu wydaje się znacznie bardziej skomplikowany niż ten w jej pamięci; udaje jej się rozpoznać tylko skrzydło. Delikatny zarost na klatce piersiowej tworzy trójkąt, który zwęża się ku dołowi i ginie na jędrnym brzuchu. Potem pojawia się znowu pod pępkiem i wędruje w dół, niknąc w dżinsach. Napięta czarna tkanina jest rozpruta na kolanie. Ale to zaciśnięte, pełne wargi i oczy koloru wiosny wyglądające z przystojnej, nieogolonej twarzy każą jej odwrócić wzrok. W ustach jej zasycha, nie wie, czy to z nerwów, czy… czy… na jego widok.

      Jest taki pociągający!

      Zbyt pociągający.

      I do tego półnagi! Ale dlaczego jest taki zły? Czyżby go obudziła?

      O nie! Każe jej odejść z mieszkania z fortepianem.

      Spanikowana wbija wzrok w podłogę, myśląc, co powiedzieć, i ściska trzonek od miotły, jakby nie mogła ustać o własnych siłach.

      CO TO, DO diabła, za płochliwa istota stoi w moim korytarzu? Kompletnie nic nie rozumiem. Czy już ją kiedyś widziałem? Obraz z zapomnianego snu wyłania się w mojej pamięci jak świeżo zrobione zdjęcie z polaroidu; anioł w błękicie unoszący się przy moim łóżku. Ale to było kilka dni temu. Czy to mogła być ona? A teraz jest tutaj, stoi jak wryta w moim korytarzu z pobladłą twarzą małej psotnicy i spuszczonymi oczami. Kostki palców aż jej bieleją, gdy coraz mocniej ściska trzonek od miotły, jakby to była kotwica przytrzymująca ją na ziemi. Chustka na głowie skrywa jej włosy, drobna sylwetka tonie w za dużym, staromodnym nylonowym fartuchu. Wygląda, jakby spadła tu z księżyca.

      – Kim jesteś? – pytam znowu, ale łagodniejszym tonem, nie chcąc jej wystraszyć.

      Wielkie oczy koloru mocnego espresso w oprawie najdłuższych rzęs, jakie w życiu widziałem, podnoszą się na mnie, ale po chwili znów studiują podłogę.

      Cholera!

      Jedno krótkie spojrzenie jej ciemnych, przepastnych oczu i jestem… niespokojny. Jest ode mnie co najmniej o głowę niższa, ma może metr sześćdziesiąt pięć przy moim metrze osiemdziesiąt siedem. Rysy ma delikatne: wysokie kości policzkowe, zadarty nos, jasna, gładka skóra i blade usta. Wygląda, jakby przydało jej się kilka dni na słońcu i naprawdę porządny posiłek.

      To oczywiste, że przyszła posprzątać. Ale dlaczego ona? Dlaczego tutaj? Czyżby zastąpiła moją starą dochodzącą?

      – Gdzie jest Krystyna? – pytam, sfrustrowany już trochę jej milczeniem. Może to córka Krystyny – albo wnuczka.

      Przez cały czas wpatruje się w podłogę ze zmarszczonymi brwiami. Równymi białymi zębami przygryza górną wargę, ale odmawia spojrzenia mi w oczy.

      Popatrz na mnie, próbuję ją zmusić siłą woli. Chcę wyciągnąć rękę i podnieść jej brodę, lecz w tej chwili ona, jakby czytając mi w myślach, sama zadziera głowę. Jej wzrok spotyka się z moim, język wysuwa się z ust i nerwowo oblizuje górną wargę. Całe moje ciało się spina, czując gorący, mocny przypływ pożądania, które uderza we mnie jak kula do wyburzeń.

      Ja pierdzielę!

      Mrużę oczy, bo tuż za pożądaniem szybko kroczy rozdrażnienie. Co, do cholery, jest ze mną nie tak? Dlaczego kobieta, której nigdy nie spotkałem, tak na mnie działa? To irytujące. Jej oczy pod delikatnymi łukami brwi robią się wielkie, a ona sama cofa się o krok, siłując się z miotłą, która wylatuje jej z rąk i ze stukotem upada na podłogę. Dziewczyna schyla się po nią z niewymuszonym, bezpretensjonalnym wdziękiem, a kiedy znowu stoi wyprostowana, wbija wzrok w trzonek, na jej policzki powoli wypływają rumieńce, z ust zaś dobywa się niezrozumiałe mamrotanie.

      Jasna cholera! Czyżbym onieśmielał tę nieszczęsną dziewczynę?

      Nie mam takiego zamiaru.

      Jestem zły na siebie. Nie na nią.

      Chyba że powód jest inny.

      – Może mnie nie rozumiesz – mówię bardziej do siebie niż do niej i przeczesuję palcami włosy, przywołując do porządku swoje ciało.

      Znajomość angielskiego Krystyny sprowadzała się do „tak” i „tutaj”, przez co często musiałem się uciekać do gestykulacji, gdy chciałem, żeby zrobiła coś, co wykraczało poza codzienne porządki. Ta dziewczyna też pewnie jest Polką.

      – Jestem sprzątaczką, mister – szepcze z oczami ciągle wbitymi w podłogę i rzęsami rozkładającymi się jak wachlarze nad mocno zarumienionymi policzkami.

      – Gdzie jest Krystyna?

      – Wróciła do Polski.

      – Kiedy?

      – Zeszły tydzień.

      To coś nowego. Dlaczego, do cholery, nic o tym nie wiem? Lubiłem Krystynę. Sprzątała u mnie od trzech lat i znała wszystkie moje brudne sekreciki. Nawet nie mogłem się z nią pożegnać.

      Może to chwilowe rozwiązanie.

      – Wróci? – pytam.

      Bruzdy