podśmiewając się po cichu z ich naiwności.
Na środku jeziora wyobraził sobie, że jest Charonem, który przewozi dusze na drugi brzeg. Pamiętał, że bezwzględny dziad zmuszał je do wiosłowania, a sam siedział przy sterze. O czym myślał posępny starzec, przeprawiając się na drugi brzeg Styksu? Może był zdołowany, że dzień w dzień przewozi zafajdanych umarlaków, a może liczył obole, wkładane zmarłym do ust przez rodzinę.
W pobliżu wyspy opadł z sił. Mógłby jeszcze zawrócić. Nikt mu przecież nie kazał tam płynąć. Oparł wiosło o dziób, rozprostował ręce i wyciągnął nogi. Nad jego głową przeleciała rybitwa, srając do wody, jakby z niego szydziła. Pogroził jej pięścią i splunął daleko.
Przypomniał sobie o złotym medaliku, który wisiał na jego szyi, jakby ów niewielki przedmiot przez całą drogę mu ciążył. Namyślał się, co ma z nim zrobić. Po chwili zdjął go i wrzucił z rozmachem do zielonkawej toni. Wychylił się za burtę. Był ciekaw, czy Najświętszą Panienkę połknie drapieżna ryba, ale szkaplerzyk szybko zniknął mu z oczu.
Obrócił głowę. Słońce staczało się wolno nad horyzont i jego cień z kajakiem marszczył się na fali. Chłód wieczorny wnikał już w jego ciało, więc ponownie złapał wiosło i zaczął odgarniać wodę rytmicznymi ruchami. Płynął ku swemu przeznaczeniu, jak przed laty, gdy zgodził się położyć wszystko na jedną kartę. Rozpędzony kajak zbliżał się do wyspy i po niecałym kwadransie dobił wreszcie do płaskiego brzegu, porośniętego trzciną. Stocki wyskoczył z kajaka, podciągnął go na trawę i przywiązał cumę do pnia wyschniętej olchy. Potem schwycił szpadel, plecak zaś przerzucił przez ramię i wyszedł na polanę.
10
Kierował się na południową część wyspy, mającą kształt wielkiego rogala, ale po paru krokach przystanął zdziwiony. Wspomnienia z czasów młodości nie przystawały do teraźniejszości. Zamiast dzikiej przyrody i zrujnowanego gospodarstwa pośrodku wyspy stała wypasiona piętrowa willa. Na drewnianym tarasie pod kremowym parasolem siedzieli jacyś ludzie i pokazywali intruza palcami.
Dopiero teraz Stocki dostrzegł tabliczkę z ostrzeżeniem, że naruszył teren prywatny. Namalowany na niej czworonóg z uwagą „Dobiegam do brzegu w 3 sekundy, a ty?” przemawiał do wyobraźni.
Popełnił błąd. Powinien się zapytać chłopaka wypożyczającego sprzęt w marinie, ale nie przypuszczał, że ktoś może zagospodarować „jego” wyspę.
Na odwrót było za późno. Postawny mężczyzna w sportowej marynarce i jasnych spodniach poderwał się spod parasola i ostro ruszył w kierunku nieproszonego gościa. Obok niego truchtał na krzywych łapach wypasiony i szeroki w klatce piersiowej rottweiler, całe szczęście, że na smyczy.
Stocki nie darzył psów sympatią. Gdy był dzieckiem, podwórkowy kundel nazywany Łajką ugryzł go w łydkę i chłopiec musiał przyjmować serię bolesnych zastrzyków przeciwko wściekliźnie. Zacisnął więc w garści szpadel, gotowy w razie czego zdzielić czworonoga przez łeb.
Nie minęło kilkanaście sekund i stali naprzeciw siebie. Mężczyzna nakazał psu leżeć, ale zamiast cierpkich słów wyciągnął rękę i uśmiechnął się do Stockiego, pokazując równe implanty, które musiały go kosztować majątek.
– Daniel Bredczuk! Cieszę się, że pan do nas przyjechał. Myśleliśmy już nawet z Hanią, że nasza oferta pana nie interesuje.
– Ależ nic podobnego! – odparł Stocki przekonująco, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
– A swoją drogą godzinę temu dzwoniłem do pana, ale pan nie odbierał.
– Pod jaki numer? – spytał z refleksem antykwariusz.
– Trzy szóstki, trzy dziewiątki i znowu trzy szóstki, łatwo zapamiętać.
– Numer się zgadza, ale… w pośpiechu zapomniałem telefonu komórkowego. Zorientowałem się, kiedy byłem w drodze. Zastanawiałem się, czy nie wrócić, lecz postanowiłem zaryzykować i przypomnieć sobie stare dobre czasy – łgał jak z nut Stocki.
– Też bym tak chciał, ale obawiam się, mistrzu, że to już niemożliwe – zaśmiał się mężczyzna i dodał: – Większą część wyspy już zagospodarowałem, ale został jeszcze tamten parów i chaszcze na skarpie. Nie mam pomysłu, co z tym fantem zrobić. Widzę, że narzędzie pan ma.
– Na początek wystarczy. – Stocki zademonstrował szpadel, błyskawicznie wchodząc w narzuconą mu rolę. – Potem się zobaczy. Przecież to rekonesans.
– Racja. Gdybym wiedział, że pan się do nas o tej porze wybierze, wypłynąłbym motorówką. Po co się męczyć? Na dodatek trzeba uważać, bo kiedy wiatr zawieje od wschodu, na jeziorze robi się niebezpiecznie.
Stocki był zaniepokojony przedłużającą się rozmową. Chętnie wsiadłby do kajaka i odpłynął, ale po krótkiej wymianie zdań było na to za późno.
– Słyszałem o panu wiele dobrego. Czy da się pan zaprosić do naszego stolika? Na parę minut. Należy się panu wypoczynek. Wiem, że ceni pan swój czas, mistrzu. Moja żona chętnie pana pozna.
– Z przyjemnością – odparł antykwariusz sucho.
Na widok dwóch idących mężczyzn towarzystwo przy stoliku poderwało się z ratanowych fotelików. Dwie tlenione blondynki po operacjach plastycznych odstawiły szklanki z napojami, a siedzący między nimi chudzielec poprawił rozwiane włosy.
– Haniu, pozwól, że ci przedstawię, to jest właśnie ów tajemniczy Otto Gerhard, którego zaprosiłem na naszą wyspę. Niekwestionowany mistrz architektury krajobrazu, który nigdy i dla nikogo nie ma czasu.
Hania, ustylizowana na nastolatkę filigranowa pięćdziesiątka, podała Stockiemu rękę, przytrzymując jego dłoń dłużej, niż się spodziewał.
– Marzyłam o poznaniu pana – wyszeptała, patrząc mu w oczy. – Widziałam pana albumy. Są prześliczne.
– Ho, ho! Nasz ekscentryk, który ukrywa się przed światem, we własnej osobie – dodała niska cipa w białym trykocie, która dawno by się rozsypała, gdyby nie ostry skalpel chirurga. – Mówią o panu, że ma pan genialne wyczucie światła.
– Skoro tak mówią…
– Mam na imię Sylwia, proszę mówić do mnie po imieniu, mistrzu!
Stocki się ukłonił, a wtedy towarzyszący im playboy w kwiecistych gaciach obciągnął koszulkę polo z profilem Einsteina i zamrugał do Stockiego, jakby go ostrzegał przed wdzięczącymi się kobietami.
– Wiktor Limonow – przedstawił się. – Dla znajomych Wiki.
– Mam na imię Otto, jestem zaszczycony – odparł antykwariusz.
Wiki, pal cię sześć, stary kutasie, pomyślał Stocki, dotykając czubkami palców kruchej dłoni obmierzłego faceta, jak nic geja. Ta zabawna sytuacja, w której się przypadkowo znalazł, przypominała mu przygodę niejakiego Losa z książeczki żydowskiego pisarza, który uciekł z polskiego piekła do Ameryki w atmosferze skandalu i dla którego cała prawda o człowieku kryła się w seksie. To skojarzenie sprawiło, że nabrał pewności siebie, ale i czujności. Próbował wyszperać w pamięci cokolwiek, by przedłużyć przedstawienie.
Doskonale pamiętał prawdziwego Ottona Gerharda. Pojawiał się kilka razy w jego składzie książek, za każdym razem w poszukiwaniu przedwojennych albumów ze zdjęciami pruskich, rodowych posiadłości. Był to łysy facet mniej więcej w jego wieku, o miłej aparycji, z którym Wiktoria lubiła rozmawiać, twierdząc, że jest w nim coś ujmującego.