>
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Mariusz Banachowicz
Fotografie
© restyler | Shutterstock
Redakcja
Bookman
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2019
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2019
ISBN 978-83-66201-65-1
Ciemność jest moim domem, a przyjacielem cień. Bezpiecznie stąpam w mroku, mrużąc oczy przed zdradliwym światłem.
1
Grzmiało jeszcze, lecz ucichł już denerwujący chlupot wody w rynnach, gdy antykwariusz, Piotr Stocki, ubrany w lniany garnitur, odchylił się na krześle. Stalowe oczy zamykały mu się ze zmęczenia, ale młody stróż prawa za zagraconym biurkiem zdawał się tego nie dostrzegać.
– Co za zbieg okoliczności! Wczoraj odebrałem zgłoszenie, że zabił pan kota metalowym prętem.
To stwierdzenie wymagało zdecydowanej riposty, jednak Stocki milczał, jakby obrażony, wsłuchując się w pojedyncze krople uderzające o blaszany parapet.
– Zdarzenie widziało kilka osób, więc jak, panie Piotrze?
– Sąsiedzi łżą jak psy! Ośmielam się napomknąć, że to dzieciaki z podwórka przetrąciły kotu grzbiet, a ja go tylko z litości dobiłem. Weterynarz by mu już nie pomógł. Co, miałem może obojętnie patrzeć, jak się zwierzak męczy? Zresztą…
– Słucham.
– Ten wredny kocur upolował modraszkę, więc spotkała go zasłużona kara – wyjaśnił, obracając długopis spoczywający na blacie. – Dokarmiałem go przez rok. Chyba wystarczy. Gdyby codziennie wysłuchiwał pan jęków tego pręgowanego łazęgi, panie…
– Nazywam się Andrzej Kalinowski. Dorobiłem się stopnia aspiranta.
Stróż prawa o gruszkowatej twarzy, w której osadzone były piwne oczy, rozpiął guzik koszuli pod szyją, odsłaniając zwierzęcy zarost klatki piersiowej.
– Pan mnie źle zrozumiał, panie aspirancie.
– A co tu jest do rozumienia? – Śledczy wydął policzki. – Moja młodsza córeczka kocha żółwia, który sra na dywan. Wczoraj naszła mnie ochota, by wsadzić mu widelec pod skorupę. Skończmy już z naszymi milusińskimi – chrząknął skonsternowany. – To była, panie Piotrze, dygresja. Pan doskonale wie, co to słowo znaczy, bo prowadzi pan antykwariat.
Petent wstrzymał się z komentarzem. Przypomniał sobie czasy, gdy nieopodal ratusza rozstawiał na chodniku stoisko z książkami. Miłosz, Gombrowicz, Herbert albo Sołżenicyn sprzedawali się jak ciepłe bułeczki. To była jego szkoła życia, którą zdał w przyspieszonym tempie ku zadowoleniu rodziców, ale to było tak dawno, że nie warto o tym wspominać.
Pleczysty aspirant wciągnął głośno powietrze przez nos i spojrzał na okrągły ścienny zegar.
– Dokładnie osiemnaście minut temu zgłosił pan zaginięcie Lizy Stockiej, nieprawdaż?
Pytany przytaknął i również zawiesił wzrok na zegarze, jakby chciał przyspieszyć czas, który wlókł się leniwie w ciasnym i zagraconym pomieszczeniu komendy miejskiej policji, znajdującej się przy wiecznie rozkopanej ulicy prowadzącej w stronę dworca kolejowego.
– Sądziłem, że to formalność.
– Wolne żarty! – żachnął się urzędnik państwowy. – Zawiadomienie o zaginięciu reguluje zarządzenie sto dwadzieścia cztery. Sprawdził już pan szpitale. Świetnie. Trzeba też nawiązać kontakt ze znajomymi pani Lizy oraz dalszą rodziną. My przejrzymy noclegownie i ośrodki pomocy społecznej. Jest jeszcze stowarzyszenie ITAKA. Można się z nim za jakiś czas skontaktować.
Piotr Stocki nie przerywał. Przygładził niesforny kosmyk włosów na czubku głowy, z którym daremnie wojował od dziecka.
– Najgorsze będą media. Musi się pan przygotować na falę hejtu, podobną do tej po zaginięciu Patrycji W. Proszę spojrzeć! – Odsunął się od ekranu komputera, robiąc miejsce.
Stocki obszedł biurko i przeczytał dwa wpisy pod zdjęciem cycatej siedemnastki o wydłużonych rzęsach i napuchniętych wargach: Handlarz złomem: „Lepszej qrwy nie mieliście. Na tych wygląda jak postrzelona córeczka z rodziny Adamsów! Ha, ha, ha, ha!”, „Czarna cipka poczuła wolę Bożą i jest impreza. Lubię te klimaty, może ktoś zna adres? Buhaha-buhaha”.
– Już pan wie, o co mi chodzi?
Antykwariusz przełknął ślinę.
– Wiem!
Aspirant obrócił się do stojącej za jego plecami witryny. Otworzył drzwiczki i wyrwał ze zgrzewki plastikową butelkę. Potem podniósł ją pod światło, jakby chciał sprawdzić, czy aby na pewno ma do czynienia z wodą.
– Może łyczka? Ma pan ochotę?
Piotr Stocki pokręcił głową. Gliniarz ostrożnie odkręcił korek, a gdy gaz wydostał się z sykiem, przełknął kilka łyków z głośnym bulgotem, wytarł usta wierzchem dłoni, po czym westchnął, jakby odwalał ciężką robotę.
– W naszym kraju ginie corocznie kilkanaście tysięcy osób.
– Całkiem spore miasteczko zapada się pod ziemię – skomentował interesant, pocierając dłonią dwudniowy zarost na policzku.
– Doskonale pan to ujął. Większość mieszkańców tego miasteczka się odnajduje, ale niektórzy przepadają w jego czeluściach na zawsze. Mamy lato, więc co tu dużo gadać… – urwał i zaraz dodał, napominając: – Proszę tylko nie szukać pomocy u domorosłych jasnowidzów. Niektórzy myślą naiwnie, że policja w tym kraju jest niepotrzebna! Chyba staję się nudny, ale… czy domyśla się pan, co mogło się stać z Lizą?
Salkę wypełnił niespokojny kaszel petenta, jakby echo po burzy.
– Sugeruje pan, że załatwiłem ją jak kota?
– To bardzo interesujące skojarzenie! Tak pan to odebrał?
Spojrzenia obu mężczyzn się zderzyły. Antykwariusz pierwszy opuścił wzrok i udał zainteresowanie nowiutkim komputerem kupionym za pieniądze z Unii Europejskiej, o czym informowała tabliczka z wianuszkiem złotych gwiazdek na lazurowym tle, przymocowana z tyłu ekranu.
– Chciałbym dopytać, dla uściślenia, kim formalnie jest dla pana zaginiona.
– Wszystkim.
– Nie mogę tego zamieścić w protokole.