był zakładką w nikomu niepotrzebnej książce, którą sam odstawił na najwyższą półkę w swoim antykwariacie. Do dziś.
Przez całe życie ukrywał przed wszystkimi, że jest sentymentalny i uwielbia czytać Miłosza, noblistę. Znał na pamięć niemal wszystkie wiersze z wydanego w Paryżu tomu Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada. Wiele razy wyobrażał sobie, że paszcza Lewiatana z wiersza Tak mało zamyka się na nim, gdy leżał na brzegach bezludnych wysp, barwnie opisanych przez starego poetę. Ubóstwiał ten stan, gdy biały wieloryb świata porywał go z antykwariatu i unosił ze sobą w otchłań. Tracił wtedy poczucie czasu, a wszystkie winy, nawet te najgorsze, wydawały mu się bez znaczenia.
Wiktoria nie podzielała jego zachwytu i wyśmiewała się z niego. Twierdziła, że facet, który czyta poezję, nie jest prawdziwym mężczyzną. Przypomniał sobie, że zanim ich uczucie zwiędło, był w pełni odpowiedzialnym mężem. Poświęcał się jej, na ile potrafił. Chodzili razem do teatru, a nawet ze dwa razy wypuścili się na bal karnawałowy, na którym większość czasu spędził za stolikiem tylko dlatego, że balety to nie była jego bajka. Sto razy wolał intelektualne rozmowy, wtedy imponował wiedzą i przytaczał argumenty z przeczytanych książek. W owym czasie był jeszcze o żonę zazdrosny. Wiktoria miała boskie kształty wiolonczeli, więc każdemu facetowi, który zatańczyłby z nią o jeden taniec za dużo, mógłby obić dla zasady mordę.
Fascynacja jej ciałem, bo nie intelektem, wyparowała, gdy Wiktoria zaszła w ciążę. Dostała szpecących plam na ciele, roztyła się jak kaszalot i po smyczkowym instrumencie zostały jedynie wspomnienia. Piotr nie planował mieć z nią dziecka zaraz po ślubie, więc kiedy przyszedł na świat ich niepełnosprawny synek, wygarnął jej, że to z jej winy, bo się nie pilnowała.
Już od pierwszych dni życie chłopca było ciągiem wizyt po gabinetach lekarskich. Pasmem nieszczęść. Choć może się mylił w tej surowej ocenie? Może Adaś był po swojemu szczęśliwy? W każdym razie, gdy w ich domu pojawiła się dokazująca Liza, wszystko się zmieniło. Wtedy Piotr ujrzał w oczach swego syna dziecięcą rozpacz. Adaś chciał, jak jego nowa siostrzyczka, pobiec na podwórko, by złapać pierwszego wiosennego motyla. Marzył, by zagrać z dzieciakami w klasy albo się bujać na trzepaku z głową zawieszoną w dół.
Lizie nie przeszkadzało jego kalectwo. Wręcz przeciwnie – kochała go takim, jakim był, i spełniała jego wszystkie zachcianki. Przynosiła mu w słoiku żabę, ślimaka, a nawet ogromne pająki, których się sama bała okropnie. Czasem, by poprawić mu nastrój, urządzała w domu teatralne przedstawienia, w których jej przyrodni brat zostawał reżyserem.
Adaś dostarczał wszystkim dowodu na to, że umysł ludzki jest nieodgadniony. W wieku pięciu lat płynnie czytał, ale książki dla dzieci szybko go nudziły, więc Piotr przynosił mu z antykwariatu słowniki, atlasy oraz encyklopedie. Chłopczyk potrafił też wykonywać trudne obliczenia matematyczne. W jego zepsutym ciele był osadzony doskonały komputer z rewelacyjnym procesorem, który nie protestował, gdy Adaś połknął świecową kredkę i się zadławił.
To Liza pokazała Adasiowi idiotyczną sztuczkę. Udawała przed nim, że połyka kredkę, ale chowała ją pod językiem i po wyjściu z pokoju wypluwała. Piotr nie chciał jej za to karać, gdyż miał wtedy do niej ogromną słabość. Tak bardzo chciał uczynić swojego synka szczęśliwym i kupić mu kolejkę elektryczną, którą mógłby się bawić od rana do wieczora. Nie zdążył.
Grzebanie w przeszłości zepsuło mu nastrój. Zaczął więc nucić swoją ulubioną piosenkę o białej lokomotywie, bujając się w jej rytm. To czasem przynosiło ulgę. Nigdy, rzecz jasna, nie widział białej lokomotywy i nie wierzył w jej istnienie, ale uwielbiał twórczość kędzierzawego artysty z chlebakiem, który tak jak on doceniał podróże pociągami.
Po słowach: Skąd wzięła się w krainie śmierci / Ta żywa zjawa istny cud*, Stocki dostrzegł człowieka na środku drogi, tuż za zakrętem. W ostatnim momencie wcisnął sprzęgło i hamulec. Pasy werżnęły mu się w żebra i uderzył głową o zagłówek. Spod kół posypał się żwir. Samochód obrócił się i zatrzymał między drzewami parę centymetrów od kościstego chłopaka z granatową torbą przewieszoną przez ramię. Stockiemu dygotały łydki. Nie tak miała wyglądać jego podróż. Omal się nie zabił przez bezmyślnego typka. Opuścił szybę, by posłać mu wiązankę, ale ów zamachał do niego przyjaźnie.
– Wielkie dzięki! Inni tylko przejeżdżali, a pan się specjalnie dla mnie zatrzymał.
Zamiast przeprosić, pasażer w białej koszulce polo oraz wytartych dżinsach otworzył drzwiczki i bez ceregieli zajął miejsce na tylnym siedzeniu, po czym poprosił kierowcę o podwiezienie.
Antykwariusz nigdy nie brał autostopowiczów, a jednak tym razem złamał tę zasadę. Odnosił wrażenie, że chłopak czekał właśnie na niego i że to nie jest żaden przypadek.
Kiedy auto ruszyło, pasażer zaczął gadać jak nakręcony. Pochwalił się, że mieszka we wsi odległej o kilkanaście kilometrów, obok kościoła, i że ojca przygniotło drzewo w lesie. Było coś nienaturalnego w jego monologu ekshibicjonistycznym.
Chłopak usprawiedliwiał się, że wprawdzie nie skończył szkoły średniej, ale za to zdobył uprawnienia na koparkę i teraz droga do szczęścia stoi przed nim otworem. Wtrącił z powagą, że zamierza się poduczyć niemieckiego, jak koledzy, którzy wyjechali do Niemiec, by zarabiać prawdziwe pieniądze. Przerwał na chwilę, jakby zbierał myśli, po czym dodał, że jego matka była z niego dumna, kiedy pokazał papiery operatora, i dlatego pozwoliła mu świętować sukces z kolegami. Młody pasażer zaznaczył, że do tej pory nigdy nie pił alkoholu, może dlatego, gdy wychylił kilka kieliszków, stracił nad sobą panowanie.
– I wtedy to się stało – oznajmił smutno.
– Co? – rzucił Stocki, zaciekawiony opowieścią.
Chłopak wzbraniał się przed mówieniem, ale pochwalił się, że dostał przepustkę z więzienia za dobre sprawowanie i teraz jedzie spotkać się z mamusią, od której nie miał od dawna wiadomości. Twierdził, że w więzieniu zmienił się na lepsze, że czyta nawet Biblię i że wszystko sobie już dokładnie przemyślał, a w przyszłości będzie odpowiedzialnym człowiekiem, na którego liczy społeczeństwo.
Stocki spoglądał w lusterko wsteczne. Odbijała się w nim smutna twarz. Każde słowo z tej opowieści dotykało go do żywego. Łowił je i zastanawiał się nad czymś. Chciał o coś zapytać, ale nie wiedział, jak zacząć. Przerażająca opowieść nie pasowała do miłej fizjonomii, obiektu westchnień zboczonych i wygłodniałych kryminalistów. Do długich wywiniętych rzęs, do równo skrojonych ust, wysokiego czoła, nad którym jaśniała równo obcięta grzywka. Chłopak był zbyt delikatny jak na więźnia. Pasowałby raczej do reklamy męskich perfum albo eleganckich koszul, na które można trafić niekiedy w kobiecych miesięcznikach. Stocki dostrzegł jeszcze na szyi chłopaka złoty medalik i wytatuowanego orła z rozłożonymi skrzydłami. Był ciekaw, jak wygląda reszta dumnego ptaka szykującego się do lotu, jakie są jego łapy i pazury.
– Nie boi się pan ze mną jechać? – zapytał pasażer, jakby czytając w myślach Stockiego.
Ten wzruszył ramionami. Przez jakiś czas podróżowali w milczeniu. Z przyciszonego radia dobiegała transmisja z polskiego sejmu. Wzburzony poseł z partii opozycyjnej zarzucił premierowi brak pamięci historycznej. Stocki czekał na ripostę premiera, lecz w tym momencie pasażer dotknął jego ramienia.
– To będzie tam! – Pokazał na polną drogę. – Dwa kilometry za groblą jest moja wioska.
Antykwariusz skręcił