Paweł Jaszczuk

Sekret antykwariusza


Скачать книгу

po pieprz cytrynowy do sklepu. Ona, jak rzadko kto, potrafi gotować. Niech się schowają Gesslery i Okrasy!

      – Wyszła, bo może nie mogła znieść życia z panem pod jednym dachem?

      Słowa śledczego dobiegły jak z przyciszonego telewizora. Pytany na insynuację nie zareagował. Zdążył już opowiedzieć do protokołu swoją wersję zdarzeń i podać szczegółowy rysopis Lizy, jej przyzwyczajenia i listę znajomych. Teraz marzył, by wrócić do antykwariatu, na którego drzwiach zawiesił tabliczkę z napisem „Zamknięte”. Chciał poczuć zapach książek i obejrzeć Biblię Wujka w turkusowej oprawie, odkupioną od księdza alkoholika za równowartość półlitrowej flaszki Smirnoffa Gold. Potem jeśli pogoda dopisze, planował wymyć szyby wystawowe, by udowodnić niedowiarkom, że jego antykwariat, sąsiadujący z zakładem pogrzebowym, wciąż istnieje. Nie miał złudzeń, książki w jego antykwariacie umierały jak dzieci w hospicjach, zapomniane przez Boga, nadaremnie czekające na odwiedziny, podczas gdy zakład pogrzebowy sąsiada otwierał w mieście już trzecią filię.

      – Czy ma pan ze sobą zdjęcie córki?

      Pytanie wyrwało Stockiego z zamyślenia.

      – Nie wiedziałem, że będzie potrzebne.

      – Może w smartfonie? – Rude rzęsy policjanta zatrzepotały zabawnie.

      – Nie potrzebuję żadnego smartfona! – powiedział pytany z rozdrażnieniem. – Wystarczy mi telefon stacjonarny w antykwariacie. Ludzie, którzy tworzyli kiedyś genialne dzieła, nie używali telefonów.

      – I pisali patyczkami na tabliczkach glinianych, co nie oznacza, że mamy do tego dzisiaj wrócić! – Aspirant kilkoma kliknięciami, korzystając z wyszukiwarki, znalazł w komputerze fotografię zaginionej. – Czy może pan potwierdzić, że to ona?

      Antykwariusz obszedł biurko i nachylił się nad ekranem.

      – Boże, skąd pan to ma? – Udał zdziwienie, jakby oglądał czarodziejską sztuczkę w akademii magii.

      – Ja? Jej fotki są dostępne w internecie. Każdy może do woli je sobie oglądać.

      Interesant gapił się na dziesiątki zdjęć Lizy. Jego córka rozpuściła czarne włosy, które spływały jej na ramiona, i środkowym palcem prawej dłoni pokazywała fotografowi, żeby się od niej odpieprzył.

      – To obrzydliwe! Niech pan to zaraz… – Stocki puknął palcem na wybraną fotkę na ekranie.

      – Mam ją skasować? Jak? Internet to stajnia Augiasza, a ja nie jestem Heraklesem. – Funkcjonariusz nachylił się nad komputerem. – No, no. Bardzo atrakcyjna ta pana córeczka – dodał, nie mogąc się powstrzymać od uwagi.

      – Strzyga, nic poza tym! – mruknął rozeźlony Stocki.

      – Nie przesłyszałem się? Mam tak zapisać w protokole?

      – Przepraszam. Tak mi się tylko powiedziało.

      Policyjny urzędnik wyłączył przeglądarkę i zmierzył antykwariusza badawczym spojrzeniem.

      – Czy mogę się dowiedzieć, panie Piotrze, jak to się stało, że Liza u pana zamieszkała?

      Antykwariusz się zawahał. Pytanie zdawało się nie mieć bezpośredniego związku z zaginięciem.

      – Jeśli nie chce pan odpowiadać, nie nalegam, ale ta informacja może być istotna. – Gliniarz zawiesił głos.

      Stocki ciężko opadł na krzesło.

      – To było siedemnaście lat temu w wieczór wigilijny. Mieliśmy się przełamać z żoną opłatkiem, gdy za oknem usłyszeliśmy płacz dziecka. Wyjrzałem na ulicę. Sądziłem, że to dzieciaki przebrały się za kolędników. Może się pan domyślić, kogo zobaczyłem.

      – Wolałbym, żeby pan sam…

      – Skoro pan prosi – antykwariusz wszedł aspirantowi w słowo. – Zszedłem na dół. W sieni, przy wejściu do klatki schodowej, stało obszarpane dziecko. Zacinał deszcz ze śniegiem, a maluch miał na sobie letnie ubranko. Zagadałem, ale milczał. Poprosiłem go na górę, ale bał się ze mną iść. Kazałem mu zaczekać i poszedłem po coś do zjedzenia. Zdaje się, że to był barszcz wigilijny w kubeczku i gorące paszteciki. Dopiero kiedy sobie podjadł, ośmielił się wejść za mną do mieszkania. I tu pierwsze zaskoczenie: w świetle lampy okazało się, że to nie chłopczyk, ale zawszona dziewczynka. Człowiek w taką noc ma obowiązek przyjąć pod dach zbłąkanego wędrowca, a co dopiero małe, wygłodniałe dziecko! Postanowiliśmy z żoną, że ją u siebie przenocujemy, a następnego dnia…

      – Niewiarygodne! – Aspirant przerwał opowieść. – I ta mała dziewczynka, którą przyjęliście na wieczerzy wigilijnej, została u was kilkanaście lat?

      – Ja nie chciałem jej zatrzymywać, ale żona się uparła. Powinienem dodać, że wtedy żył jeszcze Adaś, nasz synek. Wiktoria uważała, że to zrządzenie losu i że Adaś będzie miał towarzystwo do zabawy.

      – Czy…?

      Stocki nachmurzył się, jakby aspirant uderzył tym „czy” w jego czuły punkt.

      – Adaś urodził się z uszkodzeniem narządów ruchu. Poruszał się na wózku, ale był bardzo inteligentnym dzieckiem. Ślicznie malował. Namalować konia w galopie to była dla niego pestka. Niecały miesiąc po znalezieniu Lizy synek zadławił się kredką świecową. To był nieszczęśliwy wypadek.

      – Przepraszam, że zmuszam pana do bolesnych wspomnień. Wróćmy jeszcze do pani Lizy. – Głos stróża prawa złagodniał.

      – No cóż. Już pierwszego dnia przekonaliśmy się, że łatwiej jej przechodzi przez gardło „kurwa mać” niż „proszę pana”. Wkrótce też wyszło na jaw, że nas oszukała. Naprawdę nosiła imię Rozalia, ale chciała, byśmy się do niej zwracali Liza, bo tak nazywała się jej koleżanka, która wyjechała z rodzicami do Reichu. Zgodziliśmy się na to przybrane imię, żeby nie robić jej przykrości. Nazwisko przyjęła po mnie. Naprawdę nazywała się Szaruga. Urodziła się w małej osadzie pegeerowskiej niedaleko Morąga. Wie pan, gdzie to jest?

      Aspirant pokręcił głową.

      – Pochodzę z Podkarpacia, sprowadziłem się do was cztery miesiące temu – wtrącił, dopisując coś do protokołu. – A trzy dni temu się okazało, że Liza ma dość mieszkania z panem pod jednym dachem.

      – To pańska interpretacja!

      Stocki nie dokończył, bo do pomieszczenia zajrzał urzędnik w rogowych okularach o twarzy szczura. Nachylił się i szepnął coś na ucho Kalinowskiemu, jakby chciał go w nie ugryźć. Aspirant przeprosił i wyszedł na korytarz za kolegą. Nie było go przez chwilę, a kiedy wrócił, patrzył na antykwariusza jakoś inaczej, podejrzliwiej. Tak się przynajmniej Stockiemu wydawało.

      Co takiego przekazał mu „szczur”? A może wcale ich rozmowa go nie dotyczyła?

      Antykwariusz odchylił się na krześle i ostentacyjnie ziewnął, pozorując znudzenie. Aspirant udawał, że nie dostrzega tego zachowania. Przesunął myszkę od komputera na środek podkładki.

      – Przepraszam, jeśli pana dotknąłem – wydukał z obowiązku. – Czy pańska żona nie domyśla się, dokąd poszła córka? Może się jej zwierzała?

      – Ja już nie mam żony i wolałbym o niej nie opowiadać.

      Aspirant westchnął głęboko i rzucił okiem na ekran, na spisane zawiadomienie.

      – Czy pani Liza ma prawo jazdy?

      – Tak.

      – A telefon?

      Antykwariusz