Paweł Jaszczuk

Sekret antykwariusza


Скачать книгу

Bez efektu.

      Dlaczego od niego uciekła? Może poznała jego najskrytszą tajemnicę? Czasem wydawało mu się, że obserwuje go w dzień i w nocy. Zwłaszcza ostatnio nie dawała mu spokoju i nasłuchiwała w korytarzu, co mówił przez sen, gdyż nie potrafił się z tego chorobliwego gadania wyleczyć.

      A może niesprawiedliwie ją osądzał? Może przeżyła jakiś zawód miłosny, wpadła w depresję, której nie rozpoznał? A jeśli ktoś ją uprowadził i więzi w ukryciu, chcąc wykorzystać do niecnych celów? Na samą myśl przeszły go ciarki, bo przypomniał sobie historię Nataschy Kampusch, którą zwyrodnialec przetrzymywał i gwałcił przez osiem lat na przedmieściach Wiednia.

      Gdyby Liza chciała cofnąć czas i z nim szczerze porozmawiać, wszystko byłoby inaczej, ale ona wolała skrywać w sobie uczucia, tak jak on. Zapomniała chyba, ile poświęcił czasu na jej wychowanie! Woził ją na lekcje tenisa, a kiedy skończyła trening na korcie, zabierał ją na lekcje angielskiego, bo nie chciał, by była gorsza od rówieśniczek. Śpiewała też w chórze kościelnym, jeździła konno, ćwiczyła floret, imała się dziesiątków przeróżnych zajęć, które zabierały czas i wyciągały mu z portfela pieniądze. Na wszystko się godził, bo chciał jedynie jej dobra!

      Gdy jej biodra delikatnie się zaokrągliły i piersi śmiało wypychały stanik, zrobiła się wstydliwa. Wściekała się, gdy zaglądał do jej pokoju bez pukania, więc unikał tego, by nie robić jej przykrości.

      Potem nastały dni, gdy przesiadywała godzinami w łazience, przesadnie zwracając uwagę na swój wygląd. Wiedziała, że jest niebywale zgrabna i że macocha jej tego zazdrości. Grzebień, szczotki do włosów, cążki do paznokci, nie mówiąc o dezodorantach i kremach – to była jej broń. Miała u chłopaków nieziemskie powodzenie. Stocki przyuważył kiedyś wysokiego młodzieńca, który odprowadził ją aż pod sam dom. Był od niej znacznie starszy i diabelnie przystojny.

      Strzyga, widząc ojca, przeraziła się. Sądziła, że zmyje jej za to głowę. On jednak był tego dnia wyjątkowo wspaniałomyślny, gdyż udało mu się kupić od zdychającego emeryta za śmiesznie małe pieniądze cenny inkunabuł, który trafił do skarbnicy jego cymeliów.

      Żadne z nich nie wspominało więcej o tym spotkaniu. Piotr próbował wykorzystać ten przejściowy układ i zawrzeć z Lizą sojusz przeciwko Wiktorii, lecz z mizernym skutkiem, gdyż córka była pamiętliwa, jak jej macocha.

      Kiedy dziewczyna skończyła liceum ze świadectwem z czerwonym paskiem, sądził, że pójdzie na studia, ale ona wybrała… czepek położnej w ich grajdole. Chciała być przy narodzinach dzieci, przeżywać cud natury, bo miała wrażliwą duszę.

      Za to, że wyprowadził ją na ludzi, nigdy mu nie podziękowała. Wręcz przeciwnie, w perfidny sposób okazała swoją niewdzięczność. Nie każdemu ojcu zdarza się, że jego córka wychodzi z domu bez pożegnania. A jemu tak!

      3

      Około szesnastej Piotr Stocki zszedł do antykwariatu. Osiemnaście skrzypiących stopni. Wyślizgana poręcz, którą polerowały jego dłonie, dłonie Wiktorii, Lizy oraz jego rodziców, nie licząc poprzednich żydowskich właścicieli, których wojna na zawsze wygnała z rodzinnego domu i wepchnęła do krematoryjnego pieca albo do jakiegoś dołu.

      Przystanął na progu swego królestwa. Uchylił do niego drzwi. Nikt z ulicy go nie widział. Wystawa książek, którą z pietyzmem przygotowywał, nikogo nie obchodziła. Ludzie mijali ją obojętnie. Pędzili gdzieś, gapiąc się na przeklęte smartfony, jakby ktoś im wypreparował dusze. A może bali się prawdy, bo książki, które zgromadził, pokazywały marność gatunku ludzkiego, staczającego się nieuchronnie ku zagładzie.

      On i jego książki nie byli już nikomu potrzebni. Ani Literatura rzymska, ani Kodeks Cywilny, żadne Kobiety świata antycznego, tym bardziej Psychologia życia społecznego, Islam, Platon, Zarys dziejów religii nie interesowały zajętych swoimi sprawami przechodniów.

      Usiadł za biurkiem przy regale dębowym, sięgającym od podłogi do sufitu. Mógł z zamkniętymi oczami wymienić tytuły wszystkich książek ustawionych na półkach i powiedzieć od kogo, za ile i kiedy je kupił.

      Zamyślił się, lecz nagle w jego wyobraźni pojawiła się napuchnięta twarz aspiranta, jak zatrzymany kadr filmowy. „Musi pan znaleźć początek sprawy. Każda sprawa ma swój początek… i koniec, panie Piotrze”. Enigmatyczna wskazówka gliniarza mogła się okazać bezcenna, jak strzałka na ścianie labiryntu, do którego trafił za karę.

      Przeszły go ciarki. Było tylko jedno miejsce na ziemi, gdzie się powinien udać. Tam gdzie wszystko się zaczęło i gdzie jego życie, jak rozpędzone auto, wypadło z kolein, by wyrżnąć z impetem o betonową ścianę. Właśnie tam chciał sobie odpowiedzieć na kilka bolesnych pytań, na które dotąd nie znalazł odpowiedzi. I był jeszcze jeden, nie mniej ważny powód, by zamknąć antykwariat. Miał się z kimś spotkać i spłacić zaległy dług. Może ostatni już raz.

      Stocki poderwał się z krzesła. Kiedy wrócił do mieszkania, włożył bawełnianą koszulę oraz wytarte dżinsy, chwycił plecak, wsunął do kieszeni dokumenty i po niecałym kwadransie otwierał kłódkę zawieszoną na drzwiach garażu, na zapleczu kamienicy, w której mieszkał od dziecka.

      Rzadko jeździł samochodem. Zwykle poruszał się po mieście pieszo lub korzystał z autobusu albo tramwaju. Już nawet nie pamiętał, kiedy siedział za kierownicą szarego dwudziestoletniego audi 80, którego rdza obrała sobie niedawno za smakowity kąsek.

      Rozejrzał się po zagraconym wnętrzu garażu. Trzymał w nim mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, które już dawno powinny trafić na śmietnik: mały rowerek Lizy z drewnianym trzonkiem, bambusową trzepaczkę do dywanów, zardzewiałą sprężynę do odtykania zapchanych przewodów sanitarnych, które potrafiły bryzgnąć na mieszkanie śmierdzącymi fekaliami w najmniej oczekiwanym momencie.

      W poszukiwaniu szpadla odsunął skrzynkę po piwie, łóżko polowe i hula-hop Wiktorii, jakie tylko raz wcisnęła na szerokie biodra. Nie przeczył, był bałaganiarzem. Obrósł niepotrzebnymi przedmiotami, które zestarzały się razem z nim. Wreszcie dostrzegł drewniany trzonek szpadla. Schwycił go i wyszarpał spod zwału desek, z których miał kiedyś zrobić dla Lizy biblioteczkę. Nic z tego nie wyszło, bo zawsze miał jakieś pilniejsze zajęcie.

      Dotknął palcem ostrego styliska i zadowolony położył narzędzie w bagażniku obok plecaka.

      Wsiadł do samochodu. Dopasował się do zakurzonego siedzenia, przekręcił kluczyk i dodał gazu. Silnik zaskoczył za pierwszym razem, jak wierny koń, który niecierpliwie czeka w boksie na swego właściciela. Audi wytoczyło się z garażu pod czujnym okiem pani Eulalii Ptak, mieszkającej na parterze. Głowa sąsiadki w papilotach wychyliła się z okna i śledziła go uważnie.

      Antykwariusz zamknął pordzewiałe drzwi, zapaskudzone napisem CHWDP, i ponownie siadł za kółkiem, posyłając sąsiadce kurwę pod nosem. Chciał jej pokazać środkowy palec, lecz nie zdążył, gdyż schowała za firankę swój kołtuński łeb, więc tylko zatrąbił na nią dwa razy i wyjechał na garbatą ulicę, zapomnianą przez facetów w pomarańczowych kamizelkach.

      Kierował się na północny zachód. Czekała go ponadgodzinna jazda przez krajobraz pokryty lasami i polami uprawnymi, pocięty jeziorami oraz rzekami. Wkrótce w tyle zostały niebieskie dachy, rozpadające się budy, szykowne wille z kolumienkami i gigantyczna reklama, zachwalająca udka kurczaka w cenie pięciu złotych i osiemdziesięciu groszy za kilogram.

      Stocki minął stację paliw BP i wyjechał za rogatki. Po lewej stronie na podmokłej łące pasło się stadko owiec. Małe skubały trawę przy rodzicach. Wszystkie były białe, tylko jedna czarna.

      Prowadził