rozległy się śmiech i buczenie.
– No, dobra, kończyć z nim! Trzeba iść do roboty, a nie gapić się jak niemoty – zawołał ktoś zza pleców.
– Szkoda naszego czasu! – ponaglał mężczyzna w kapocie. – Bydło ryczy w zagrodach. Może spaść deszcz, trzeba migiem zbierać siano.
– Ile będziesz tak stać, kacie? – warknął zniecierpliwiony kulas.
Antykwariusz machinalnie oparł nogę na brzegu stołka, chciał zejść, ale poczuł pod żebrami jakiś ostry przedmiot. Zastanawiał się nad czymś przez sekundę, która wydawała mu się wiecznością. Wtedy ktoś naparł na niego z tyłu i Piotr niechcący kopnął taboret, a ciało skazańca runęło w dół z impetem.
Rozległy się krzyki przerażenia i nieśmiałe oklaski. Przez chwilę chłopak podrygiwał na sznurze, a granatowy orzeł na jego szyi trzepotał wytatuowanymi skrzydłami, jakby chciał się poderwać do ostatniego lotu, lecz szybko znieruchomiał. Głowa chłopaka z wywalonym językiem pochyliła się na bok, a sarnie oczy wytrzeszczyły na zebranych, jakby wisielec chciał na zawsze zapamiętać ich twarze.
Zapadła cisza, którą zakłócało tylko denerwujące bzyczenie trzmiela, spijającego nektar z kwiatów lipy.
Po kilku minutach osiłek o zajęczej wardze złapał wisielca za nogi i uniósł do góry. Stocki odczepił ciało od sznura, a wtedy dwaj młodzieniaszkowie zabrali je i gdzieś ponieśli.
Chuda kobieta, ubrana na czarno, stanęła przy nim. Z jej oczu spływały łzy.
– Zabił pan mojego Staśka. Pan Bóg strąci pana za to do piekieł!
– Ależ kobieto… Sama widziałaś, że… – usprawiedliwiał się antykwariusz, lecz zamilkł, nie znajdując argumentu.
Chciał jej wyjaśnić, że rola kata została mu narzucona i że nie chciał jej przyjąć, gdyż jest tu tylko przejazdem. Przecież ktoś, a nie on, założył młodemu skazańcowi stryczek na szyję. On tylko niechcący kopnął stołek, gdy został popchnięty. Zresztą tak naprawdę nie miał wyjścia. Kto wie, czy gdyby tego nie zrobił, nie wisiałby obok przestępcy jako jego starszy kolega. Inna rzecz, że był nienaturalnie pobudzony, jakby odegrał specjalnie napisaną dla niego rolę.
Gdy matka skazańca ze spuszczoną głową odeszła, jej miejsce zajął mężczyzna w wyciągniętym podkoszulku i kusych spodniach przewiązanych rzemykiem. Miał pobrużdżoną twarz i czerwony nos, z którego łuszczyła się skóra spalona słońcem. Chłop wyciągnął sękatą dłoń, która zacisnęła się na palcach Stockiego jak imadło.
– Uratował pan nasz honor! – powiedział wzniośle. – Tu wszyscy są dobrzy do gadania, tylko nie do roboty. Jeden patrzy na drugiego i palcem nie kiwnie, cwaniaki. Cała wieś na to czekała od lat.
Stocki wzruszył ramionami i wtedy ktoś poklepał go po plecach. Obrócił się. Przed nim stał starzec w szarym od pyłu garniturze. Posępny mężczyzna zamaszyście wysmarkał nos, wydmuchując gile na trawę, najpierw przez jedną dziurkę, potem przez drugą, i wytarł palce o zmurszałe sztachety.
– Stało się! – oznajmił grobowym głosem. – A tego, co się stało, nie da się już odstać.
W słowach tych był jakiś żal, więc Stocki poczuł się zobowiązany zadać pytanie.
– A co by było, proszę pana, gdybym odmówił? – Starał się opanować głos.
Staruch się skrzywił.
– Niech pan lepiej nie pyta! – odparł rozeźlony.
– Co to znaczy? – Antykwariusz nie ustępował. – Muszę wiedzieć! To dla mnie ważne!
– Skoro tak, to panu powiem. My chcieliśmy tylko szczeniaka postraszyć. On miał nas przeprosić, nic więcej. Jednak nasz plan wziął w łeb, gdy pan z jakiegoś powodu kopnął stołek.
– Ja tego nie chciałem. To wszystko przez was. Sam pan widział, że ktoś mnie popchnął z tyłu.
– Niech pan sobie ze mnie, kurwa, nie żartuje! Jestem zbyt poważnym człowiekiem. Teraz raptem zrobiło się panu żal młodego, co? To był złoty chłopiec, który raz w życiu zbłądził. Każdy ma prawo do błędu. Mógł mu pan chociaż dać małą szansę. Wielka szkoda, że pan tego nie zrozumiał.
– Dlaczego nikt mnie nie uprzedził?
– Nie wszystko się da przewidzieć – zawyrokował staruch z pokerową miną i charknął pod nogi żółtym glutem.
– Co mam teraz robić?
– Nic. Żyć dalej. Wszystko się jakoś ułoży. No, a teraz przejdźmy do rzeczy. To są pana pieniądze! – oświadczył staruch i wyjął z kieszeni gruby zwitek banknotów, okręcony gumką recepturką. – Zebrane od wszystkich. Matki wisielca, rzecz jasna, nie liczę!
Wcisnął Stockiemu gruby rulon, a ten zaskoczony zaniemówił. Chciał wyjaśnić, że nie potrzebuje od nich żadnych pieniędzy, miał to już na końcu języka, ale stary obrócił się na pięcie i gdzieś zniknął. Antykwariusz sam nie wiedział, dlaczego schował rulon do kieszeni.
Na miejscu starucha pojawiali się kolejni gapie. Dziękowali i dzielili się z antykwariuszem wrażeniami z egzekucji.
– Pierwszy raz widziałem, jak się kogoś wiesza! – pochwaliła się dziewczyna o wydatnym biuście i spojrzała zalotnie na Stockiego.
– A ja już widziałam, jak się wiesza psa! – odpowiedziała jej zezowata rówieśniczka, lecz koleżanka biuściasta zaraz jej wypomniała, że człowiek to nie to samo co pies.
Kuternoga, korzystając z okazji, wepchał się zadem między dwie rozdyskutowane dziewczyny. Podniósł z dumą butelkę wódki i chciał się napić z katem, ale ten się wykręcił, tłumacząc, że musi zaraz jechać w dalszą drogę.
Ponura uroczystość jeszcze się nie kończyła. Pod drzewem na drewnianym podeście mięśniak o zajęczej wardze ciął nożem sznur po wisielcu na małe kawałki. Szybko ustawiła się przy nim kolejka. Każdy chciał dostać część liny, która ponoć przynosiła szczęście. Dziewczyny zostawiły kuternogę i wyrwały do przodu, by dostać swój kawałek. Ostatni fragment sznura należał się zwyczajowo katu, ale Stocki odstąpił go łaskawie grubemu babsku w beżowej chustce, która chrumkała i ciumkała jak świnia, zadowolona, że los obszedł się z nią tak łaskawie.
Wreszcie ceremonia egzekucyjna dobiegła końca. Tłum wieśniaków odprowadził antykwariusza do samochodu. Jedna z piegowatych bliźniaczek usłużnie otworzyła mu drzwiczki samochodu. Jakiś oberwaniec oparty o płot wycharczał:
– Jedź, kacie! Krzyż ci, kurwa, na drogę!
Stocki się wzdrygnął. Roztrzęsioną ręką włożył kluczyk do stacyjki i go przekręcił. Silnik zagrał, więc wcisnął sprzęgło, wrzucił jedynkę i zwolnił hamulec. Auto potoczyło się po pylistej drodze. Na jednostajny dźwięk sygnalizatora kierowca posłusznie zapiął pasy. Do zmierzchu brakowało jeszcze kilku godzin.
4
Gdy opuszczał wieś, promienie słoneczne kładły się miękko na wypukłościach terenu, a drzewa i dom rzucały grafitowe cienie. Niespodziewanie z ostatnich drewnianych zabudowań wybiegł pręgowany kundel ze zjeżoną sierścią, wyjąc, jakby go obdzierano ze skóry. Ścigał się z samochodem aż do krzyża, ale antykwariusz dodał gazu i psa przykryła chmura kurzu.
Dotarł do lasu zamyślony. Zdarzenie przypominało mu koszmar, z którego się nie wybudził. Często miewał takie przerażające sny. Zawsze gdzieś przed kimś uciekał. Kiedyś przyśniło