tylko nienaturalnie wykręcone ręce wyglądały jak u lalki zepsutej przez niegrzeczne dziecko. Piotr Stocki wepchnął chłopaka głębiej i z całej siły trzasnął pokrywą.
A więc to tak?! Wściekły z powodu otrzymania takiego „prezentu”, zamierzał zawrócić i oddać ciało chłopaka jego matce, ale stwierdził, że to niemożliwe. Nie protestował, gdy kazano mu pozbawić gówniarza życia, i na domiar wziął za to pieniądze, które paliły go w kieszeni. Na powrót było za późno. Popełnił błąd, ale najgorszym błędem, który zapoczątkował serię fatalnych zdarzeń, było złamanie zasady. Pierwszy raz w życiu zatrzymał się, by podwieźć nieznajomego. I teraz miał za swoje!
Stocki wsiadł do auta i włączył radio na cały regulator, by zagłuszyć swoje myśli. Ruszył. Powinien się pozbyć ciała, bo gdyby ktoś oskarżył go o zabójstwo, jak nic miałby przeciwko sobie całą wieś.
Wyjechał na drogę asfaltową, porośniętą po obu stronach drzewami. Wyprzedził ciągnik z broną talerzową, a potem wlókł się przez pagórkowate Florczaki, przestrzegając skrupulatnie ograniczenia prędkości.
Na wysokości knajpy minął go motocykl z dziewczyną ubraną w czarną skórę. Laska z rozwianymi blond włosami, wystającymi spod srebrnego kasku, pomachała mu przyjaźnie, a Stocki jej odpowiedział.
Śmierć na motocyklu. Pomyślał, że właśnie minęła go śmierć.
Rozglądał się, nie mogąc zebrać myśli. Wszystko w tej wsi było jakieś inne, jakby widział ją po raz pierwszy, choć przecież przejeżdżał przez nią w przeszłości kilka razy, za każdym zwracając uwagę na kamienny kościół, który pokazał mu ojciec. Podobno właśnie tutaj go ochrzczono. Dlaczego dziadkowie przywieźli ojca do tej dziury? Bali się czegoś? Czego?
Zaprzestał tych genealogicznych dociekań. Wokół panowała idylla. W gniazdach na słupach oświetleniowych młode bociany trzepotały skrzydłami, ochoczo szykując się do pierwszych lotów. Lato miało się jak nic ku końcowi. Chrzest ojca i sielski obrazek zaprzątały mu głowę, a przecież należało jak najprędzej pozbyć się niechcianego „prezentu”.
Za białą tablicą z nazwą miejscowości antykwariusz przyspieszył. Mógł sobie na to pozwolić, gdyż na asfaltówce ruch był niewielki. Po prawej stronie na przestrzeni kilku kilometrów ciągnęły się łąki porośnięte kępami niewielkich zagajników, po lewej zaś rozlało się bagno z rachitycznymi brzozami, pozbawionymi czubków, jak po ostrzale armatnim. Szosa przechodziła miękko z łuku w łuk, niczym meandrująca rzeka. Stocki wyłączył radio. Zamierzał skręcić w boczną drogę. Nie wiedział jeszcze tylko w jaką.
Mizerna gruntówka po prawej stronie wydała mu się w sam raz. Przyhamował łagodnie, by nie obić zbytnio ciała w bagażniku. Jego siwe audi skryło się po chwili za wysoką pryzmą balotów, jak za murem średniowiecznej fortecy. Dlaczego właśnie tam skręcił? Skąd wiedział, że to akurat ta droga, a nie inna, których wokół było pełno? Dlaczego od zniknięcia Lizy zachowuje się nieobliczalnie?
Przypomniał sobie swój występek z młodości i przyszła mu do głowy myśl, że to on sam powinien teraz leżeć w bagażniku z wywalonym językiem i skrępowanymi rękami.
Rozglądał się jak doświadczony grabarz, szukając odpowiedniego miejsca na pochówek, ale teren nie był najlepszy. Łąkę przecinał rów melioracyjny i wrzucenie ciała do wody pokrytej rzęsą wiązało się ze sporym ryzykiem. Szukał więc innego, dogodniejszego miejsca.
W pewnym momencie dostrzegł owalny staw, którego brzegi porastał tatarak, a dalej skarpę, na której pasł się cętkowany jelonek. Na widok samochodu rogacz pognał co sił do pobliskiego lasu.
Stocki zatrzymał auto, by oddać mocz. Rozpiął rozporek. Cytrynowy strumień skierował na łodygę wybujałego ostu, na której przysiadł motyl z pawimi oczkami na skrzydłach. Nie chciał słuchać ptaków, które urządzały swoje wkurwiające trele. Musiał się teraz skupić na jednym.
Podciągnął zamek i splunął. Zerknął w lewo. Rów z mętną wodą kończył się studnią betonową, na której leżała okrągła pokrywa. To było to!
Skojarzenie przyszło samo. Stocki przypomniał sobie pewne zdarzenie, o którym niedawno rozpisywały się tabloidy. W podobnej studni w jego mieście ekipa remontowa meliorantów znalazła szczątki ludzkie. Policja, jak to policja, poddała je wnikliwym badaniom, ale mimo starań nie udało się ustalić personaliów ofiary.
Rodzinne nieporozumienie, porachunki mafijne, a może nieszczęśliwy wypadek? Zapieczętowano akta, finito, i dziś nikt nie ma już do nikogo o nic pretensji.
Antykwariusz otworzył bagażnik i wyjął lewarek, unikając spojrzenia chłopaka, gapiącego się zuchwale w jego stronę. Miał szpadel, ale nie zamierzał się trudzić kopaniem dołu. Wiązał z tym narzędziem inne plany i nikt ani nic nie mogło mu w tym przeszkodzić.
Nie miewał omamów, ale wydawało mu się, że chłopak westchnął cicho. Mógłby, rzecz jasna, przyłożyć ucho do sinych ust i sprawdzić, czy denat oddycha, ale na samą myśl zbierało mu się na wymioty. Chłopak nie żył na sto procent. Sam go przecież powiesił, więc nie było sensu tracić czasu na jakieś bzdety.
Założył gumowe rękawiczki, których używał, by nie uwalać sobie rąk przy wymianie opon. Teraz się przydały. Dokładnie obejrzał betonowy krąg i znalazł niewielką szczelinę, w którą wsunął metalową stopkę lewarka. Podważył nim betonowy dekiel. Zaparł się. W końcu zgrzytnęło i krąg odjechał na bok. Był to dowód na to, że jeśli się bardzo chce, można wiele zdziałać, trzeba się tylko postarać.
Nachylił się. Z betonowej studni buchnął bagienny odór. Na dnie stała niewielka kałuża, która przybierała w zależności od intensywności opadów. Gdy oczy przywykły do mrocznego wnętrza, dostrzegł dwie kopulujące ropuchy oraz wszechobecne wije maszerujące raźnie po wilgotnej betonowej ścianie. Takie towarzystwo nieboszczykowi nie powinno przeszkadzać. Miejsce było idealne na pozbycie się ciała. Wiedział coś o tym, lecz nie miał czasu na dalsze rozpamiętywania.
Wrócił do auta. Złapał chłopaka pod ramiona i wyciągnął z bagażnika. Nie przypuszczał, że gówniarz może być aż tak ciężki. Położył trupa na ziemi i spróbował innego sposobu.
Schwycił go za kostki, tuż nad adidasami, i przeciągnął pod studnię, starając się nie obijać zanadto głowy o nierówności terenu. Teraz wystarczyło wepchać gnojka do środka, potem go zamknąć i zapomnieć o wszystkim.
– To był przypadek. Nie mogę brać odpowiedzialności za zrządzenie losu. Rozumiesz? – wyszeptał do nieboszczyka. – Wolałbyś pewnie, żebym to ja leżał tutaj zamiast ciebie? Niedoczekanie!
Odchrząknął. Własny głos wydał mu się nieszczery. Rozeźlony, zepchnął chłopaka nogami w dół. Usłyszał łomot, skulił się odruchowo, jakby sam uderzył kolanami o żeliwne stopnie włazowe.
Najgorsze miał za sobą. Zacisnął zęby i przesunął lewarkiem betonowy krąg na właściwe miejsce. Chciał przysiąść, by odetchnąć choć trochę, ale świadomość, że leży pod nim trup, zmobilizowała go do działania.
Wrócił do samochodu, wrzucił podnośnik do bagażnika, obok ułożył gumowe rękawiczki i zatrzasnął pokrywę. Szykował się do odjazdu. Otrzepał ręce, przygładził dłonią włosy i siadł za kierownicą. Wsadził kluczyk do stacyjki, chciał już odjechać, lecz poczuł wtedy na sobie czyjś wzrok, jakby ostre ukłucie szpilką. Obrócił się.
Na skraju lasu niedaleko od niego stała kilkuletnia dziewczynka z koszyczkiem wiklinowym. Słowiańska uroda: zadarty nosek, jasne włosy ściągnięte gumką, kremowa sukieneczka i czerwone buciki. Wiejskie dzieci w odróżnieniu od miejskich