grymas.
– I zbliżają się?
– Chyba nie. Jesteśmy ostatni w naszym konwoju. W zasadzie nikogo z naszych nie powinny te światła niepokoić, ale nie podoba mi się to. Czuję, że Ozyjczycy coś knują.
– Wiesz, gdzie są pozostałe wozy?
– Najbliższy jest dwa kilometry na wschód. Wyjechaliśmy ostatni. Przypuszczam, że pozostali są jakieś dziesięć kilometrów z przodu, może więcej.
– Są za nami Pionierzy, zamykają tyły?
– Tak, co najmniej czterech. Jeśli coś nadejdzie z północy, zobaczą to i szybko nas ostrzegą.
Piotr pokiwał w zamyśleniu głową.
Rozmowa zmęczyła Piotrusiów i w końcu wszyscy wśliznęli się na powrót do śpiworów, próbując zasnąć. Matt położył się niedaleko Kudłatej, ale minęła dobra godzina, nim zasnął – jego umysł dręczyły obrazy Tobiasa, Amber i wszystkich przyjaciół.
Kiedy otworzył powieki, była jeszcze noc, a żar z ogniska dawał tyle ciepła i światła co robaczek świętojański. Ponieważ noc była chłodna, zbliżył się do Kudłatej, chcąc się o nią ogrzać. Wsparty na łokciu, zobaczył, że towarzysze zrobili tak samo z pozostałymi psami. Obok wozu stał Piotr i rozmawiał z jakąś otuloną w ciemny płaszcz postacią. Nie był to Edo, ponieważ ten spał niedaleko Lily, cicho pochrapując.
Piotr klepnął postać przyjacielsko po ramieniu, po czym człowiek ten wsiadł na konia i po cichu się oddalił.
Matt widział całą scenę. Chciał zrozumieć. Zobaczył, jak Piotr kuca przy tlącym się ognisku i wzdycha, wyraźnie niezadowolony. Nagle jego spojrzenie natrafiło na wzrok Matta.
– Powinieneś spać – powiedział. – Jutro czeka nas ciężki dzień.
– Dlaczego? – szepnął Matt.
– Bo trzeba będzie przyspieszyć.
– Co się dzieje? Kto to był?
– Jeden z Pionierów, którzy zamykają orszak. Przyjechał nas ostrzec, że coś nienormalnego dzieje się na ziemiach imperium. Matcie Carterze, miałeś rację. Świat jest w trakcie przemiany.
Matt wyprostował się, całkiem rozbudzony.
– To czerwone światła?
Piotr przytaknął.
– Tak. Tunelem, który przebiega pod morzem w kierunku Zamku, przedostaje się z Anglii armia ohydnych stworzeń. Są ich tysiące. Towarzyszą im zbrojne oddziały Oza. Ludzie i potwory. Ramię w ramię. I towarzyszy im dziwne czerwone światło, pochodzące z mgły.
– Entropia. Nadchodzi. Przeszła pod morzem.
Piotr westchnął.
– Poprzedzają ją przerażający jeźdźcy bez twarzy, dosiadający olbrzymich pająków.
– Dręczyciele! Straż przyboczna Ggla!
– Jest ich wielu i zapuszczają się w lasy, wyprzedzając te ohydne wojska. Idą szybko.
– Dość szybko, aby nas złapać?
– Bez wątpienia. Ale na razie ruszyli drogami, które prowadzą do miast Ozyjczyków. Jeśli pozostaniemy na starych ścieżkach, to może uda nam się ich nie spotkać. W każdym razie jutro musimy przyspieszyć. I jeśli trzeba będzie, pozbyć się części ładunku, zrobimy to.
– Dręczyciele nie mogą nas złapać. Z nimi nie da się walczyć.
Piotr utkwił spojrzenie w oczach Matta. Podzielał jego zdanie.
– Pionier, który właśnie odjechał, to jeden z naszych najodważniejszych chłopaków. A był trupio blady.
Wsypał garść piasku do tego, co pozostało z ogniska, i ogień natychmiast znikł.
– Niedobrze będzie włóczyć się po drogach imperium – rzekł tonem, w którym pobrzmiewał strach. – Nie będziemy już palić ognia.
5
Zakładacze obroży
Amber prawie wcale nie spała.
Nie mogła. Zbyt niespokojna. Zbyt pobudzona. Również zbyt smutna.
Czekała na świt, potem aż wsuną pod jej drzwiami miskę pełną białej, kleistej mikstury, której – mimo błagalnych próśb żołądka – wolała nie tykać.
Kiedy korytarz opustoszał, zamknęła oczy i skoncentrowała się na łańcuchach. Metal ustąpił bez trudu, rozerwany niewidocznymi szczypcami. Później zajęła się drzwiami, zamkniętymi na zwykłą zasuwę, którą mogła odsunąć za pomocą swego przeobrażenia telekinezy.
– Bądź ostrożna – szepnął Ti’an przez drzwi, kiedy dziewczyna przechodziła obok.
Amber poruszała się bardzo cicho, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią. Słychać było tylko cichy szelest jej ubrań.
W mroku rysował się szereg około dziesięciu lochów.
Nagle z jednego z nich dobiegł drżący, lecz dźwięczny głos. Śpiewał. Amber rozpoznała melodię. To piosenka wymyślona w Edenie w czasie wojny z Cynikami. Słyszała ją często w Salonie Wspomnień lub wieczorami nad brzegiem rzeki. Melancholijna, przyjemna pieśń z takim samym refrenem. Nagle nie była w stanie iść dalej. Musiała słuchać.
W blasku księżyca i złotej gwiazdy,
Idziemy dumnym, ciężkim krokiem,
Pokażcie swą odwagę i bądźcie silni,
Gdyż serca naszych rodziców są głuche.
Amber pamiętała refren tej pieśni. Powtarzała cichutko słowa:
Niech brzmi wołanie naszych bębnów,
To my, wojownicy pozbawieni miłości.
Kolejna zwrotka, podobnie jak poprzednia, nie pozwoliła Amber iść dalej. Ta pieśń stanowiła streszczenie pewnej części jej życia. Ogarnął ją głęboki smutek, silny zwłaszcza teraz, kiedy nie było już większości przyjaciół.
Przybywamy jak zjawy,
Nieugięte, niepozwalające niczego sobie odebrać,
Gotowe zabić każdego potwora i człowieka,
Wszyscy jesteśmy straconymi dziećmi.
Niech brzmi wołanie naszych bębnów,
To my, wojownicy pozbawieni miłości.
Przeminęły marzenia, przeminęły nadzieje,
Niech milczy ocean i wiatry,
Pozostaje nam tylko wieczór,
Milczmy na temat naszego wieku, nie będziemy już niewinni.
Amber poczuła, jak szloch ściska jej gardło. Nie rozpoznała tego głosu, ale przecież mógł to być każdy ze Statku Życia. Bardziej niż kiedykolwiek czuła się w obowiązku wyciągnąć stąd wszystkich. To jej zadanie. Nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobi na tym świecie!
Szła ciemnym korytarzem, aż dotarła do głównego pomieszczenia oświetlonego pochodnią. Wartownia wychodziła na inne mroczne korytarze, inne cele.
Ile nas tu jest? Pięćdziesięcioro? Setka?
Zaświtała jej iskierka nadziei, ale zaraz zrozumiała, jakie są tego konsekwencje.
Trudno będzie ukryć na drogach grupę ponad pięćdziesięciu osób! Niemożliwe, żeby tyle uciekło jednocześnie!
Co