i wyjmował pożółkły arkusz papieru sprzed czterdziestu lat.
– Oto oryginał listu, który przepisałem potem na czysto dla Barruela.
Mam jeszcze przed oczami dziadka czytającego z dramatycznymi przerwami.
Zechce Pan przyjąć od nieuczonego żołnierza, jakim jestem, najszczersze gratulacje z powodu Pańskiej książki, zasługującej w pełni na nazwę najwybitniejszego dzieła ubiegłego stulecia. Och! Jakże umiejętnie zdemaskował Pan owe ohydne sekty, które torują drogę Antychrystowi i są nieubłaganymi wrogami nie tylko religii chrześcijańskiej, ale też wszelkiego kultu, wszelkiego społeczeństwa i wszelkiego porządku! Jednakże istnieje jedna jeszcze, o której Pan wspomniał tylko pobieżnie. Być może postąpił Pan tak umyślnie, jest ona bowiem najbardziej znana i dlatego uchodzi za najmniej groźną. Moim jednak zdaniem jest dzisiaj najstraszniejszą potęgą ze względu na swoje niezmierne bogactwa i na poparcie, jakim się cieszy we wszystkich prawie państwach Europy. Zrozumiał Pan z pewnością, że mówię o sekcie żydowskiej. Wydaje się ona odrębna i wroga innym sektom, lecz w rzeczywistości tak nie jest. Wystarczy bowiem, aby jedna z tych sekt okazała się wroga chrześcijaństwu, a żydostwo zaczyna jej sprzyjać, finansować ją i protegować. Czyż nie widzieliśmy już i nie widzimy nadal, że nie skąpi ono swojego złota i srebra, aby popierać i inspirować współczesnych sofistów, wolnomularzy, jakobinów i iluminatów? Żydzi tworzą zatem wraz ze wszystkimi innymi sekciarzami jedno stronnictwo, którego celem jest zniszczenie chrześcijaństwa, jeśli to możliwe. Proszę, nie sądź, Panie, że przesadzam. Nie piszę o niczym, czego nie powiedzieliby mi sami Żydzi…
– A jak dowiedział się o tym dziadek od Żydów?
– Miałem niewiele ponad dwadzieścia lat, byłem młodym oficerem armii sabaudzkiej, kiedy Napoleon najechał Królestwo Sardynii. Ponieśliśmy klęskę pod Millesimo, Piemont został wcielony do Francji. Był to tryumf bezbożnych bonapartystów, którzy ścigali nas, oficerów królewskich, i wieszali na suchej gałęzi. Lepiej było nie nosić już munduru, ani nawet nie pokazywać się na ulicy. Mój ojciec jako kupiec znał Żyda lichwiarza, któremu wyświadczył jakąś przysługę. Za pośrednictwem tego Żyda dano mi do dyspozycji na kilka tygodni – oczywiście po słonej cenie – pokoik w getcie znajdującym się wówczas właśnie na tyłach naszego domu, między ulicami San Filippo i delle Rosine; zostałem tam, dopóki w mieście nie zrobiło się bezpieczniej, potem wyjechałem do krewnych we Florencji. Było mi bardzo niemiło mieszkać wśród tej hołoty, ale tylko tam nikt by mnie nie szukał: Żydzi nie mogli wychodzić z getta, a porządni ludzie trzymali się od niego z daleka.
Dziadek zakrywał sobie oczy dłońmi, jakby chciał się pozbyć nieznośnego widoku.
– Tak więc w oczekiwaniu na koniec burzy przebywałem w tych brudnych dziurach. W jednym pokoju, będącym zarazem kuchnią, sypialnią i ustępem, gnieździło się tam nieraz osiem osób, wyniszczonych anemią, o woskowej cerze z prawie niedostrzegalnym niebieskim odcieniem jak w porcelanie sewrskiej, szukających bezustannie najbardziej odosobnionych kątów, które oświetlał tylko płomień świecy. Twarze bezkrwiste żółtawej barwy, włosy koloru kleju rybnego, brody ryżawe albo czarne, połyskujące jak wytarty tużurek… Nie mogąc znieść smrodu w swoim pokoju, krążyłem po pięciu dziedzińcach. Pamiętam je doskonale: Dziedziniec Wielki, Dziedziniec Księży, Dziedziniec Winorośli, Dziedziniec Karczmy i Dziedziniec Tarasu. Łączyły je okropne kryte przejścia, Ciemne Korytarze. Teraz spotkasz Żydów nawet na placu Carlina, spotkasz ich zresztą wszędzie, bo panujących obleciał strach, ale wtedy w Turynie Żydzi tłoczyli się jeden obok drugiego w tych mrocznych zaułkach. Pośród tej zatłuszczonej, niechlujnej ciżby zapewne bym wymiotował, gdyby nie strach przed bonapartystami…
Dziadek robił przerwę, żeby wytrzeć sobie wargi chusteczką, jakby chciał się pozbyć nieznośnego smaku w ustach.
– I to im właśnie zawdzięczałem ratunek, co za upokorzenie! My, chrześcijanie, gardziliśmy nimi, oni zaś bynajmniej nas nie kochali, wręcz przeciwnie, nienawidzili nas, podobnie jak dziś jeszcze nas nienawidzą. Zacząłem więc opowiadać, że urodziłem się w Livorno w żydowskiej rodzinie i byłem wychowywany przez krewnych, którzy na nieszczęście dali mnie ochrzcić, ale w głębi serca zawsze pozostałem Żydem. Moje wyznania nie robiły na nich większego wrażenia, ponieważ – mówili mi – w podobnej sytuacji było już tylu, że przestano zwracać na nich uwagę. Zdobyłem jednak w ten sposób zaufanie pewnego starca mieszkającego na Dziedzińcu Tarasu obok piekarni mac.
Tutaj dziadek się ożywiał. Gdy opowiadał o tym spotkaniu, przewracał oczami i gestykulował, naśladując Żyda, o którym mówił. Otóż ten Mordechaj pochodził podobno z Syrii i miał w Damaszku przykrą sprawę. W mieście zniknął arabski chłopiec. Nie pomyślano najpierw o Żydach, gdyż uważano, że na swoje obrządki zabijają tylko chłopców chrześcijańskich. Ale potem na dnie jakiegoś rowu znaleziono resztki małego trupa, który musiał zostać pocięty na tysiąc kawałków, utłuczonych następnie w moździerzu. Tak bardzo przypominało to zbrodnie przypisywane zazwyczaj Żydom, że żandarmi powzięli podejrzenie: zbliża się Pascha, Żydzi potrzebują krwi chrześcijańskiej na mace, nie udało się im pochwycić syna chrześcijan, więc złapali Araba, ochrzcili go, a później zarżnęli.
– Wiesz – komentował dziadek – że chrzest jest ważny zawsze, niezależnie od tego, kto go udziela, byleby ta osoba chrzciła zgodnie z nauką świętego Kościoła rzymskiego. Perfidni Żydzi świetnie o tym wiedzą i bezwstydnie mówią: „Chrzczę cię tak, jak zrobiłby to chrześcijanin, w którego bałwochwalstwo nie wierzę, ale któremu on hołduje, w pełni w nie wierząc”. I tak tego małego męczennika spotkało przynajmniej to szczęście, że poszedł do raju, chociaż za przyczyną diabła.
Mordechaj od razu wydał się podejrzany. Aby zmusić go do mówienia, związano mu ręce z tyłu, do stóp przyczepiono ciężary, a potem z tuzin razy podnoszono go na krążku linowym i gwałtownie opuszczano. Następnie podsunięto mu pod nos siarkę, później wrzucono go do lodowatej wody, a kiedy wynurzał głowę, wpychano mu ją z powrotem, dopóki się nie przyznał. To znaczy – jak opowiadano – że aby wreszcie położyć temu kres, nieszczęśnik wymienił nazwiska pięciu współwyznawców, niemających ze sprawą nic wspólnego. Zostali skazani na śmierć, a on, z wywichniętymi kończynami, wyszedł na wolność, ale stracił rozum. Jakaś litościwa dusza wsadziła go na statek handlowy płynący do Genui, bo gdyby został, inni Żydzi niechybnie by go ukamienowali. Ktoś powiedział nawet, że na statku omotał go pewien barnabita i namówił do przyjęcia chrztu, aby po przybyciu do Królestwa Sardynii mógł uzyskać pomoc. Mordechaj zgodził się, ale w głębi duszy zachował wierność religii ojców, byłby więc z tych, których chrześcijanie nazywają marrani. Kiedy wszak przyjechał do Turynu i poprosił, by włączono go do społeczności getta, wyparł się, jakoby chrzest w ogóle przyjmował. Wielu uważało go jednak za fałszywego Żyda, który w duchu pozostał wierny swojej nowej, chrześcijańskiej religii; byłby więc marranem podwójnym. Ponieważ jednak nikt nie potrafił potwierdzić tych wszystkich zamorskich pogłosek, a obłąkanemu należała się litość, mógł biedować, utrzymywany przez ogół, w norze, którą wzgardziłby nawet mieszkaniec getta.
Dziadek twierdził, że bez względu na to, co ten starzec zrobił w Damaszku, nie był bynajmniej obłąkany. Ożywiała go po prostu niezmierzona nienawiść do chrześcijan. W swojej klitce bez okien, trzymając dziadka za nadgarstek drżącą ręką i wlepiając w niego błyszczące w ciemności oczy, zapewniał go, że od tamtego czasu poświęcił życie zemście. Opowiadał mu, że Talmud nakazuje nienawidzić całego chrześcijańskiego plemienia i że dążąc do deprawacji chrześcijan, oni, Żydzi, wynaleźli wolnomularstwo, a on, Mordechaj, został jednym z jego nieznanych zwierzchników, rozkazującym lożom od Neapolu po Londyn; musiał jednak pozostawać w ukryciu, żyć sekretnie i samotnie, aby nie zasztyletowali go jezuici, którzy wszędzie nań czyhają.
Mówiąc, rozglądał się wokół, jakby z każdego ciemnego kąta miał wynurzyć się