Umberto Eco

Cmentarz w Pradze


Скачать книгу

na którą sobie pozwoliłem… kiedy? W ten sławetny wieczór dwudziestego pierwszego?

      A ponadto, żeby zacząć rozmyślać nad swoją przeszłością, powinienem wpatrywać się w pępek, jak powiedział Burot (czy Bourru?). O pełnym brzuchu zaś – a i tak jestem otyły, jak przystało na mężczyznę w moim wieku – musiałbym rozpocząć rozmyślania, patrząc w lustro.

      Zacząłem już wczoraj, siedząc za tym biurkiem i pisząc bez przerwy, niestrudzenie. Od czasu do czasu przegryzam coś tylko i piję – tak, popijam sobie zdrowo. Najlepszą stroną tego domu jest dobra piwniczka.

      4

      CZASY DZIADKA

      26 marca 1897

      Moje dzieciństwo. Turyn… Wzgórze za Padem, ja na balkonie z mamą. Potem matki już nie było, ojciec płakał, siedząc o zmierzchu na balkonie naprzeciw wzgórza, dziadek zaś mówił, że to wola boska.

      Z matką rozmawiałem po francusku, jak każdy Piemontczyk z dobrej rodziny (kiedy mówię po francusku tu, w Paryżu, wydaje się, że język opanowałem w Grenoble, gdzie ludzie mówią najczystszym francuskim, różnym od babil – świergotania paryżan). Od dzieciństwa czułem się bardziej Francuzem niż Włochem, jak wszyscy Piemontczycy. Dlatego właśnie uważam, że Francuzi są nie do zniesienia.

      ***

      Moje dzieciństwo upłynęło bardziej pod znakiem dziadka niż ojca i matki. Nienawidziłem matki, która odeszła ode mnie bez uprzedzenia, i ojca za to, że nie umiał temu zapobiec, nienawidziłem Boga, który tego chciał, i dziadka, któremu wydawało się normalne, że Bóg tego chce. Ojciec przebywał ciągle daleko, tworzył Włochy – jak mówił. Potem Włochy wykończyły jego.

      Dziadek, Giovan Battista Simonini, były oficer armii sabaudzkiej – opuścił ją, jak sobie chyba przypominam, za czasów najazdu Napoleona – zaciągnął się do wojsk Burbonów florenckich, a kiedy Toskania znalazła się pod kontrolą księżnej z rodu Bonaparte, jako emerytowany kapitan wrócił do Turynu, aby rozpamiętywać swoje gorzkie doświadczenia.

      Nos miał pokryty brodawkami. Kiedy siedziałem obok niego, widziałem tylko ten nos i czułem na twarzy ślinę, którą parskał. Był jednym z ludzi nazywanych przez Francuzów ci-devant, tęsknił za ancien régime, nie pogodził się nigdy ze zbrodniami rewolucji. Nosił nadal culottes – miał jeszcze kształtne łydki – spięte pod kolanem złotą sprzączką, złote klamry zdobiły także jego lakierowane obuwie. Ubierał się na czarno, z czarną kamizelką i fularem włącznie, co sprawiało, że wyglądał trochę na księdza. Chociaż zgodnie z ówczesnymi zasadami elegancji powinien był zakładać upudrowaną na biało perukę, zrezygnował z tego, ponieważ – jak mówił – pudrowane peruki nosili także zbóje w rodzaju Robespierre’a.

      Nie dorozumiałem się nigdy, czy był bogaty, ale nie odmawiał sobie dobrej kuchni. Dziadka i dzieciństwo wspominam przede wszystkim dzięki bagna caöda. Na wypełnionym żarem piecyku w rozgrzanym terakotowym naczyniu skwierczała oliwa, a w niej sardele, czosnek i masło; wrzucało się tam kardy (wymoczone najpierw w zimnej wodzie z sokiem z cytryny, a dla niektórych – ale nie dla dziadka – w mleku), surową i opiekaną paprykę, liście białej kapusty, topinambur, bardzo miękkie kalafiory albo (lecz zdaniem dziadka było to dobre tylko dla biedoty) gotowane warzywa – cebulę, buraki, kartofle i marchew. Lubiłem jeść, a dziadka cieszyło, że robię się tłusty – mawiał czule – jak prosiaczek.

      Opryskując mnie śliną, wykładał mi swoją wiedzę.

      – Rewolucja, mój chłopcze, uczyniła z nas niewolników bezbożnego państwa, bardziej nierównych niż przedtem, wrogich sobie braci, z których każdy jest Kainem dla innych. Niedobrze jest być zbyt wolnym i niedobrze jest także mieć wszystko, czego się potrzebuje. Nasi ojcowie byli ubożsi i szczęśliwsi, bo utrzymywali kontakt z naturą. Nowoczesność dała nam parę, która zatruwa wsie, i krosna mechaniczne, które pozbawiają pracy tylu biedaków i sprawiają, że tkaniny nie są już takie jak kiedyś. Człowiek nie powinien być wolny, bo pozostawiony sam sobie staje się zły. Wolności trzeba mu niewiele – tyle, ile przyzna władca.

      Jego ulubionym tematem był jednak ksiądz Barruel. Myśląc o swoim dzieciństwie, niemal widzę księdza Barruela, który jakby mieszkał u nas w domu, chociaż musiał już od dawna być martwy.

      – Widzisz, chłopcze – słyszę jeszcze słowa dziadka – po szale rewolucyjnym, który wstrząsnął wszystkimi krajami Europy, rozległ się pewien głos i wyjawił, że rewolucja była tylko ostatnim, najbliższym nam w czasie etapem powszechnego sprzysiężenia, wymierzonego przez templariuszy w tron i ołtarz, to jest w królów, a zwłaszcza w królów Francji, oraz w Kościół, naszą ukochaną matkę… Był to głos księdza Barruela, który w końcu ubiegłego wieku napisał swoją Historię jakobinizmu [3].

      – Ale, panie dziadku, co mieli z tym wspólnego templariusze? – pytałem wtedy. Znałem już wprawdzie tę historię na pamięć, lecz chciałem dać dziadkowi ponownie się wypowiedzieć na ulubiony temat.

      – Chłopcze, templariusze to był nadzwyczaj potężny zakon rycerski, który król francuski zniszczył, aby zawładnąć jego mieniem. Większość templariuszy spalono na stosie, ale ci, którzy przeżyli, ustanowili tajemne zgromadzenie, żeby dokonać zemsty na królach Francji. I rzeczywiście: kiedy gilotyna ścięła głowę króla Ludwika, na szafot wszedł nieznany osobnik i podniósł tę biedną głowę, wołając: „Jakubie de Molay, jesteś pomszczony!” De Molay był wielkim mistrzem templariuszy, którego król Filip IV kazał spalić na krańcu Île de la Cité w Paryżu.

      …niemal widzę księdza Barruela, który jakby mieszkał u nas w domu, chociaż musiał już od dawna być martwy…

      – Ale kiedy spalono tego de Molay?

      – W tysiąc trzysta czternastym roku.

      – Zaraz policzę, panie dziadku. To prawie pięćset lat przed rewolucją. Jak udało się templariuszom pozostać w ukryciu przez pięćset lat?

      – Wkradli się do stowarzyszeń dawnych budowniczych katedr, murarzy. Z tych stowarzyszeń zrodziła się angielska masoneria, która tak się nazywa, bo jej członkowie uważali się za free masons, czyli za wolnomularzy.

      – A dlaczego murarze mieli robić rewolucję?

      – Barruel zrozumiał, że dawni templariusze i wolnomularze zostali zawojowani i zdeprawowani przez iluminatów bawarskich! To straszna sekta, założona przez niejakiego Weishaupta. Każdy jej członek znał tylko swojego bezpośredniego przełożonego i nic nie wiedział o innych, stojących wyżej w hierarchii, ani o ich zamiarach. Celem sekty było nie tylko zniszczenie tronu i ołtarza, lecz także stworzenie społeczeństwa bez praw i moralności, w którym obowiązywałaby wspólnota dóbr, a nawet kobiet… Boże, wybacz mi, że mówię o tym chłopcu, ale trzeba przecież poznać knowania Szatana. Ściśle związani z iluminatami bawarskimi byli ci wrogowie wszelkiej wiary, którzy ułożyli haniebną Encyklopedię, a więc Wolter, d’Alembert, Diderot i ta cała klika, która za przykładem iluminatów mówiła we Francji o Siècle des Lumières, w Niemczech zaś o Aufklärung, i która wreszcie, zbierając się potajemnie, aby uknuć obalenie królów, powołała do życia klub zwany jakobinami, od imienia właśnie Jakuba de Molay. Oto kto spiskował, żeby we Francji wybuchła rewolucja!

      – Ten Barruel wszystko pojął…

      – Nie zrozumiał jednak, jak z grupy chrześcijańskich rycerzy mogła wyrosnąć sekta wroga Chrystusowi. Wiesz, to jak drożdże w cieście: jeśli ich za mało, ciasto nie rośnie, nie pęcznieje, i nie ma chleba. Co było tymi drożdżami, które ktoś… może los, a może diabeł… wprowadził do zdrowych jeszcze konwentykli templariuszy i wolnomularzy, żeby wyrosła z nich najbardziej diabelska sekta wszech czasów?

      W