na tym, że wyczerpałem zapas kokainy i wkraczam w stan melancholii; lekarze starożytni powiedzieliby, że zalewa mnie czarna żółć. Dawniej kupowałem preparaty Mercka i Gehego, ale musieli oni wstrzymać produkcję, bo docierał do nich już tylko złej jakości surowiec. Świeże liście można obrabiać wyłącznie w Ameryce; najlepsze są produkty firmy Parke i Davis z Detroit – łatwiej rozpuszczalne, aromatyczne i o czystej białej barwie. Miałem pewien zapas, a tu, w Paryżu, nie wiem, do kogo się zwrócić.
Dla kogoś wtajemniczonego we wszystkie sekrety placu Maubert i okolic zabrzmiało to jak zaproszenie na ucztę. Znałem osobników, którym wystarczy wspomnieć już nawet nie o kokainie, ale o diamencie, wypchanym lwie lub butli witriolu, a następnego dnia ci je przyniosą, i nie pytaj, skąd to mają. Dla mnie kokaina to trucizna – mówiłem sobie – i chętnie się przyczynię do zatrucia Żyda. Zapewniłem więc Froïde’a, że za kilka dni dostarczę mu spory zapas jego alkaloidu. Doktor oczywiście był przekonany, że dokonam tego w niebudzący żadnych wątpliwości sposób.
– Wie pan – powiedziałem mu – my, antykwariusze, znamy najrozmaitszych ludzi.
Wszystko to nie ma nic wspólnego z moim problemem; piszę dla wyjaśnienia, że w końcu zbliżyliśmy się do siebie i poruszaliśmy różne wątki. Froïde był dowcipny i pełen pomysłów. Mogłem się mylić, może w ogóle nie był Żydem. Rozmawiało mi się z nim lepiej niż z Bourru i Burotem, których eksperymenty w pewnej chwili stały się tematem naszej rozmowy. W związku z tym wspomniałem o pacjentce Du Mauriera.
– Sądzi pan – spytałem – że taką chorą można uzdrowić magnesami Bourru i Burota?
– Drogi przyjacielu – odrzekł Froïde – w wielu badanych przez nas przypadkach zbytnią wagę przywiązuje się do aspektów fizycznych, a zapomina się, że choroba ma najprawdopodobniej przyczyny psychiczne. Jeśli zaś przyczyny są psychiczne, to psyche trzeba leczyć, nie ciało. W przypadku nerwicy traumatycznej prawdziwą przyczyną choroby nie jest obrażenie, zazwyczaj samo w sobie niewielkie, lecz pierwotna trauma psychiczna. Czyż nie zdarza się zemdleć wskutek silnego wzruszenia? Dla zajmujących się chorobami nerwów problemem nie jest to, w jaki sposób traci się przytomność, lecz rodzaj wzruszenia, które do jej utraty doprowadziło.
– Ale jak można określić rodzaj wzruszenia?
– Widzi pan, drogi przyjacielu, przy objawach wyraźnie histerycznych, jak w przypadku pacjentki Du Mauriera, hipnoza może wywołać sztucznie te same objawy i dotarcie do traumy pierwotnej rzeczywiście staje się możliwe. Jednak u innych pacjentów zdarzały się przeżycia tak trudne do zniesienia, że zapragnęli oni całkowicie wykreślić je z pamięci, składając je jakby w niedostępnym zakątku swojej duszy, ukrytym tak głęboko, że nie sięga do niego nawet hipnoza. Dlaczego zresztą w stanie hipnozy możliwości naszego umysłu miałyby być większe niż podczas czuwania?
– Więc nigdy się nie dowiemy…
– Proszę nie oczekiwać ode mnie odpowiedzi jasnej i definitywnej, bo przekazuję panu myśli, które nie przybrały jeszcze ostatecznego kształtu. Niekiedy wydaje mi się, że do tej strefy głębokiej można dotrzeć jedynie podczas snu. Już starożytni wiedzieli, że sny mogą wyjawiać tajemnice. Przypuszczam, że gdyby umożliwić choremu mówienie, mówienie długo, całymi dniami, także o swoich snach, do osoby, która umiałaby go słuchać, pierwotna trauma mogłaby nagle wyjść na jaw, stać się zrozumiała. Po angielsku nazywa się to talking cure. Zauważył pan pewno, że opowiadając komuś o zdarzeniach odległych w czasie, przypominamy sobie zapomniane szczegóły, to znaczy szczegóły, które nam wydawały się zapomniane, lecz które w rzeczywistości kryły się w jakimś tajemnym zakamarku naszego mózgu. Sądzę, że im dokładniejsza byłaby tego rodzaju rekonstrukcja, tym większe byłoby prawdopodobieństwo wynurzenia się z pamięci epizodu… co mówię, nawet tylko pozbawionego znaczenia faktu, jakiegoś odcienia… który okazał się jednak tak brzemienny w szkodliwe skutki, że spowodował… jak to określić… Abtrennung, Beseitigung… nie znajduję właściwego słowa. Po angielsku powiedziałbym removal, po francusku… jak nazywa się wycięcie organu? Une ablation? A więc po niemiecku powiedziałoby się chyba Entfernung.
No i znowu wypływa na wierzch to jego żydostwo, pomyślałem. Wówczas zajmowałem się już zapewne różnymi spiskami żydowskimi i powziętym przez tę rasę zamiarem wykształcenia swoich ludzi na lekarzy i aptekarzy w celu zawładnięcia zarówno ciałami, jak i umysłami chrześcijan. Gdybym był chory, chciałbyś, żebym oddał się w twoje ręce, opowiadając ci o sobie wszystko, nawet to, o czym sam nie wiem, i żebym w ten sposób uczynił cię panem mojej duszy? Jesteś gorszy od jezuickiego spowiednika, bo do niego mówiłbym przynajmniej chroniony kratą i nie powiedziałbym mu tego, co myślę, tylko wymienił to, co robią wszyscy i co się wyraża wręcz technicznymi terminami, którymi posługuje się każdy: kradłem, cudzołożyłem, nie czciłem ojca i matki. Zdradza cię twoje słownictwo, mówisz o amputacji, jakbyś chciał obrzezać mi mózg…
Tymczasem Froïde zaczął się śmiać i zamówił jeszcze jedno piwo.
– Proszę jednak nie brać na serio wszystkiego, co panu mówię. To mrzonki fantasty. Po powrocie do Austrii ożenię się, będę musiał utrzymać rodzinę, otworzę gabinet. Będę wtedy stosował hipnozę rozsądnie, zgodnie z nauką Charcota, wystrzegając się grzebania w snach swoich chorych. Nie jestem pytią. Myślę, że pacjentce Du Mauriera mogłoby pomóc trochę kokainy.
Tak skończyła się ta rozmowa, która zostawiła w moim umyśle niewiele śladów. Przypomina mi się to wszystko teraz, ponieważ mógłbym się znaleźć może nie w sytuacji Diany, lecz w każdym razie w sytuacji osoby prawie normalnej, która utraciła część pamięci. Pomijając już fakt, że Froïde jest obecnie Bóg wie gdzie, za nic w świecie nie opowiedziałbym swojego życia ani Żydowi, ani nawet dobremu chrześcijaninowi. W moim zawodzie (jakim?) muszę opowiadać o sprawach innych – za opłatą – ale w żadnym wypadku nie wolno mi opowiadać o sprawach własnych. Mogę jednak opowiadać o nich sobie. Pamiętam, że Bourru (albo Burot) mówił mi o guru, którzy hipnotyzowali samych siebie, wpatrując się we własny pępek.
Postanowiłem więc prowadzić niniejszy dziennik. Spisuję go, cofając się w czasie, opowiadając o swojej przeszłości, w miarę jak udaje mi się ją sobie przypomnieć, z rzeczami zupełnie błahymi włącznie, dopóki czynnik traumatyczny (to chyba właściwe określenie) sam nie wyjdzie na jaw. Wyzdrowieć chcę sam, bez pomocy zajmujących się wariatkami lekarzy.
Zanim zacznę (ale zacząłem już wczoraj), poszedłbym chętnie na ulicę Montorgueil chez Philippe, aby wprowadzić się w stan ducha sprzyjający tej swego rodzaju autohipnozie. Usiadłbym wygodnie, przejrzał dokładnie menu podawane od szóstej do północy i zamówił: zupę à la Crécy, turbota w sosie z kaparów, filet wołowy i langue de veau au jus – ozór cielęcy w bulionie, a na koniec sorbet z likierem maraskino i ciastka różne; zapiłbym to wszystko dwiema butelkami starego burgunda.
Tymczasem minęłaby północ i mógłbym wziąć pod uwagę menu nocne: zamówiłbym zupkę z żółwia (przypomniałem sobie wyśmienitą u Dumasa; czyżbym znał Dumasa?) oraz łososia z cebulkami i karczochami posypanymi jawajskim pieprzem; na zakończenie sorbet z rumem i angielskie ciasto korzenne. Późno w nocy dogodziłbym sobie delikatnym menu porannym, a więc soupe aux oignons, zupą cebulową – taką, jaką delektują się wtedy w Halach tragarze, którym chętnie dotrzymałbym towarzystwa. I wreszcie, aby przygotować się do wypełnionego zajęciami przedpołudnia, bardzo mocna kawa i pousse-café – kieliszek koniaku z dodatkiem kirszu.
Poczułbym się potem wprawdzie nieco ociężały, ale byłoby mi lekko na duszy.
Nie mogłem, niestety, pozwolić sobie na taką miłą chwilę wytchnienia. Straciłem pamięć – powiedziałem sobie – co by się stało, gdybym w restauracji spotkał kogoś, kto mnie zna, a ja bym go nie poznał? Jak miałbym się wtedy zachować?
Zastanowiłem