Umberto Eco

Cmentarz w Pradze


Скачать книгу

karbonariusze i republikanie. Spędzałem wszystkie te lata w domu, samotny, godzinami przyglądając się innym chłopcom, którzy bawili się na brzegu rzeki i do których miałem żal, jakby zabierali mi coś mojego. Resztę czasu musiałem poświęcać na naukę. Zamykano mnie w pokoju z jezuitą, którego dziadek wybierał zawsze – stosownie do mojego wieku – z grona tych otaczających go czarnych kruków. Nienawidziłem wszystkich kolejnych nauczycieli nie tylko dlatego, że uczyli mnie za pomocą uderzeń prętem po palcach, lecz także dlatego, że mój ojciec (w rzadkich, prowadzonych z roztargnieniem rozmowach ze mną) sączył mi w serce nienawiść do księży:

      – Ale moi nauczyciele nie są księżmi, to zakonnicy, jezuici – mówiłem.

      – Jeszcze gorzej – odpowiadał ojciec. – Jezuitom nigdy nie wolno wierzyć. Wiesz, co napisał święty ksiądz… zważ na to, że mówię „ksiądz”, nie „mason”, „karbonariusz”, „iluminat szatański”, jak mnie nazywają… anielskiej dobroci ksiądz Gioberti? Jezuityzm zniesławia, nęka, dręczy, oczernia, prześladuje i niszczy ludzi wolnego ducha, jezuityzm pozbawia urzędów ludzi zacnych i wartościowych, a zastępuje ich złymi i podłymi, jezuityzm hamuje rozwój oświaty publicznej i prywatnej, szkodzi jej, wypacza, osłabia i psuje ją na tysiąc sposobów, jezuityzm sieje urazy, nieufność, animozje, nienawiść, kłótnie, otwarte i potajemne waśnie między jednostkami, rodzinami, klasami społecznymi, państwami, rządami i narodami, przytępia umysły, zmiękcza gnuśnością serca i wolę, młodzież pozbawia energii miękką dyscypliną, deprawuje wiek dojrzały obłudną, ustępliwą moralnością, u całej rzeszy obywateli zwalcza, studzi i gasi przyjaźń, braterstwo, miłość synowską, świętą miłość ojczyzny…

      Nie ma na świecie sekty bardziej bez serca, mówił ojciec, bardziej bezwzględnej i bezlitosnej w obronie swoich interesów niż Towarzystwo Jezusowe. Jezuita poddany dyscyplinie swojego zakonu i posłuszny zleceniom przełożonych jest ujmujący i przypochlebny, czaruje uprzejmym sposobem bycia, z jego ust leje się miód, lecz pod tą maską kryje duszę ze stali, której obce są wszelkie święte i szlachetne uczucia. Trzyma się skrupulatnie zasady Machiavellego: gdy w rachubę wchodzi dobro ojczyzny… dla jezuitów: zakonu… nie wolno rozróżniać między tym, co sprawiedliwe, a tym, co niesprawiedliwe, między litością a okrucieństwem. Dlatego tych ludzi od dzieciństwa uczy się w kolegiach, by zapominali o związkach rodzinnych, nie mieli przyjaciół, donosili przełożonym o najdrobniejszym nawet przewinieniu najdroższego towarzysza, poskramiali każdy zryw serca, przygotowywali się do posłuszeństwa absolutnego, perinde ac cadaver. Gioberti mawiał, że indyjscy fasingari, czyli dusiciele, składają swojemu bóstwu w ofierze ciała wrogów, których zabili pętlą lub nożem, włoscy jezuici zaś mordują dusze językiem, jak gady, albo piórem.

      – Nie mogłem jednak nigdy powstrzymać się od uśmiechu na myśl – kończył swój wywód ojciec – że część tych poglądów Gioberti zaczerpnął z drugiej ręki, z powieści, która ukazała się rok wcześniej: Żyd wieczny tułacz Eugeniusza Sue.

      ***

      Mój ojciec, czarna owca w rodzinie. Jeśli wierzyć dziadkowi, pokumał się z karbonariuszami. Wspominając mi o przekonaniach dziadka, zaznaczał po cichu, abym nie wierzył w te brednie. Nie wiem zupełnie, czy przez wstydliwość, czy przez szacunek dla poglądów swojego ojca, czy wreszcie ze względu na brak zainteresowania moją osobą unikał mówienia mi o własnych ideałach. Mnie wystarczało jednak podsłuchać jakąś rozmowę dziadka z jego jezuitami lub plotki wymieniane z odźwiernym przez mammę Teresę, aby zrozumieć, że ojciec należał do tych, którzy nie dość, że pochwalali rewolucję i Napoleona, to jeszcze mówili wręcz o Italii wyzwolonej spod jarzma austriackiego cesarstwa, Burbonów i papieża – Italii, która stałaby się Narodem (tego słowa w obecności dziadka nie wolno było wymawiać).

      ***

      Pierwszych nauk udzielał mi ojciec Pertuso o profilu kuny, zapoznając mnie z dziejami naszych czasów (o czasach minionych uczył mnie dziadek).

      Później, kiedy zaczynano już mówić o karbonariuszach – dowiadywałem się o nich z przysyłanych na adres ojca gazet, które przechwytywałem, zanim dziadek zdążył je zniszczyć – musiałem, jak sobie przypominam, uczyć się łaciny i niemieckiego; lekcji udzielał mi ojciec Bergamaschi, zaprzyjaźniony z dziadkiem tak bardzo, że przydzielono mu w naszym domu pokoik w pobliżu mojego. Ojciec Bergamaschi… W odróżnieniu od ojca Pertuso był młody, przystojny, z falującymi włosami, wyraziście zarysowanym owalem twarzy, czarujący w rozmowie; przynajmniej w domu nosił z godnością piękny habit. Pamiętam jego białe ręce o delikatnych palcach, których paznokcie były nieco dłuższe, niż można by oczekiwać u duchownego.

      Kiedy widział mnie pochylonego nad książką, często siadał za mną i głaszcząc mnie po głowie, przestrzegał przed licznymi niebezpieczeństwami czyhającymi na niedoświadczonego młodzieńca. Tłumaczył mi, że w istocie karbonaryzm kryje za sobą inną, straszniejszą plagę – komunizm.

      – Komuniści – mówił – jeszcze do wczoraj nie wydawali się groźni, ale po manifeście tego Marsha (chyba tak właśnie wymawiał) musimy obnażać ich knowania. Nie wiadomo ci nic o Babette d’Interlaken, godnej prawnuczce Weishaupta, nazwanej Wielką Dziewicą szwajcarskiego komunizmu.

      Nie wiedzieć z jakiej przyczyny obsesją ojca Bergamaschiego wydawały się nie powstania w Mediolanie i Wiedniu, o których w tamtych dniach tyle się mówiło, lecz starcia na tle religijnym między katolikami a protestantami, mające miejsce w Szwajcarii.

      – Zrodzona z nieślubnego związku Babette dorastała wśród orgii, złodziejstwa, rabunków i krwi; Boga znała tylko stąd, że wokół niej bezustannie Go przeklinano. Kiedy w potyczkach w pobliżu Lucerny radykałowie zabijali jakiegoś katolika ze starych kantonów, nakazywali Babette wyrwać mu serce i wyłupać oczy. Wiatr burzył jej jasne włosy babilońskiej nierządnicy, a ona pod płaszczykiem wdzięków kryła swoją rolę herolda sekretnych stowarzyszeń, demona doradzającego tym szajkom wszelkie oszustwa i wybiegi. Pojawiała się niespodziewanie i znikała w okamgnieniu jak jakiś duszek, znała niedostępne tajemnice, odczytywała depesze dyplomatyczne, nie złamawszy ich pieczęci, wiła się jak wąż w najpilniej strzeżonych gabinetach Wiednia, Berlina, a nawet Petersburga, podrabiała weksle, fałszowała paszporty, już jako mała dziewczynka umiała sporządzać trucizny i podawać je zgodnie z rozkazami sekty. Wydawało się, że posiadł ją diabeł, tak potężny był jej gorączkowy wigor, tak nieprzeparty urok jej spojrzenia.

      Zamykałem oczy, usiłowałem nie słuchać, ale nocą marzyłem o Babette d’Interlaken. W półśnie starałem się zatrzeć obraz tego demona o blond włosach opadających na ramiona, z pewnością nagie, tego szatańskiego i wonnego duszka o piersi dyszącej zmysłowością bezbożnej i grzesznej bestii. Jednocześnie śniłem o niej jako o wzorze do naśladowania; przerażeniem napełniała mnie sama myśl, że mógłbym jej dotknąć choćby tylko czubkiem palców, lecz odczuwałem pragnienie, żeby być takim jak ona, wszechmocnym tajnym agentem, który fałszuje paszporty i wiedzie do zguby swoje ofiary płci przeciwnej.

      ***

      Moi nauczyciele lubili dobrze zjeść i to przyzwyczajenie musiało przetrwać u mnie w wieku dojrzałym. Pamiętam biesiady w poważnym nastroju, kiedy zacni ojcowie jezuici dyskutowali o zaletach gotowanego mięsiwa, które dziadek kazał dla nich przyrządzić.

      Potrzeba było do tego co najmniej pół kilo wołowiny, kawałka ogona, zrazówki, serdelków, ozora cielęcego, głowy cielęcej, kiełbasy, kury, jednej cebuli, dwóch marchwi, tyluż selerów, garści pietruszki. Gotować należało krócej lub dłużej, zależnie od jakości mięsa. Dziadek zaznaczał też, a ojciec Bergamaschi energicznie mu przytakiwał, że tuż po umieszczeniu dania na tacy trzeba posypać je solą kuchenną i polać kilkoma łyżkami gorącego bulionu, aby nabrało lepszego smaku. Dodatków prawie żadnych oprócz kilku kartofli, ale podstawowe znaczenie mają sosy: musztardowy, chrzanowy, z kandyzowanych owoców w syropie z domieszką musztardy, lecz przede wszystkim (tu dziadek okazywał stanowczość)