Umberto Eco

Cmentarz w Pradze


Скачать книгу

czym, wezwani przez sierżanta, oddalili się w stronę wejścia na podwórze. Była to właściwa chwila (z góry ustalona). Simone zwrócił się do stojącego obok towarzysza i coś mu szepnął. Zerknęli na stojących dość daleko żandarmów, jednym susem skoczyli za róg i puścili się biegiem.

      – Alarm, uciekają! – krzyknął ktoś.

      Uciekinierzy słyszeli kroki i wołania żandarmów, którzy również byli już za rogiem. Potem Simone usłyszał huk dwóch wystrzałów. Kula trafiła jego przyjaciela, ale nie zatroszczył się, czy ranny przeżył. Wystarczyło mu, że zgodnie z umową drugą kulę wystrzelono w powietrze.

      Skręcił teraz w inną ulicę, później w jeszcze inną; dochodziły do niego z daleka nawoływania ścigających, którzy, odpowiednio do otrzymanego rozkazu, biegli nie tam, gdzie trzeba. Znalazł się wkrótce na placu Zamkowym i wrócił do domu jak spokojny przechodzień. Towarzysze, których prowadzono teraz do więzienia, uznali, że udało mu się zbiec. Ponieważ zaś aresztowano ich zbiorowo i ustawiono od razu plecami do żandarmów, było oczywiste, że żaden ze stróżów prawa nie był w stanie zapamiętać jego twarzy. Nie musiał więc w ogóle opuszczać Turynu i mógł wrócić do pracy, a nawet odwiedzać i pocieszać rodziny uwięzionych przyjaciół.

      Nadszedł czas na rozprawę z notariuszem Rebaudengo, która przebiegła według ustalonego planu. Starcowi rok później pękło w więzieniu serce, ale Simonini nie miał sobie nic do zarzucenia. Byli teraz kwita: notariusz nauczył go zawodu, ale on przez kilka lat pozostawał jego niewolnikiem; notariusz zrujnował dziadka, on zrujnował notariusza.

      Oto wszystko, co ujawnił Simoniniemu ksiądz Dalla Piccola. Wspomnienia te bez wątpienia bardzo go przygnębiły, na co wskazywała okoliczność, że jego wkład do dziennika urywał się na niedokończonym zdaniu, jakby autor podczas pisania nagle stracił przytomność.

      6

      NA SŁUŻBIE U SŁUŻB

      28 marca 1897

      Wielebny księże,

      uważam za osobliwe, że to, co miało być dziennikiem, który czytać będzie jedynie jego autor, zamienia się teraz w wymianę informacji. Piszę jednak do księdza list, będąc prawie pewny, że przeczyta go ksiądz, kiedy tutaj zajdzie.

      Zbyt wiele ksiądz o mnie wie. Jest świadkiem bardzo nieprzyjemnym i przesadnie surowym.

      Tak, przyznaję, że z moimi kolegami, kandydatami na karbonariuszy, i z Rebaudengiem nie postąpiłem wedle zasad, które ksiądz winien głosić. Powiedzmy sobie jednak prawdę: Rebaudengo był łajdakiem, a kiedy pomyślę o tym wszystkim, co zrobiłem później, wydaje mi się, że dopuszczałem się łajdactw wyłącznie wobec łajdaków. Co się tyczy chłopców, byli fanatykami, a fanatycy to najgorsza hołota, bo przez nich, upajających się mętnymi hasłami, wybuchają wojny i rewolucje. A ponieważ zrozumiałem już, że na naszym świecie liczby fanatyków nigdy nie uda się ograniczyć, uważam, że z ich fanatyzmu warto przynajmniej wyciągnąć jakąś korzyść.

      Wrócę do swoich wspomnień, jeśli ksiądz pozwoli. Widzę się teraz jako właściciela kancelarii należącej przedtem do Rebaudenga i nie dziwi mnie, że już razem z nim sporządzałem tam fałszywe akty notarialne, ponieważ dzisiaj w Paryżu robię dokładnie to samo.

      Teraz przypominam sobie dobrze także kawalera Bianco. Powiedział mi kiedyś:

      – Widzi pan, mecenasie, jezuici zostali wygnani z Królestwa Sardynii, ale wszyscy wiedzą, że oni działają nadal i w przebraniu werbują adeptów. Dzieje się tak we wszystkich krajach, skąd ich wypędzono. Widziałem w zagranicznej gazecie zabawną karykaturę. Przedstawiała grupkę jezuitów, którzy co roku udają, że chcą wrócić do ojczyzny, ale robią to dlatego, aby nie zauważono, że ich współbracia są już w danym kraju i cieszą się wolnością w szatach innych zakonów. Oczywiście jezuitów zatrzymuje się na granicy, ale oni i tak znowu są wszędzie, a my musimy wiedzieć gdzie. Otóż wiadomo nam, że od czasów Republiki Rzymskiej kilku z nich odwiedzało dom pańskiego dziadka. Wydaje się nam zatem mało prawdopodobne, żeby nie miał pan już z nimi w ogóle kontaktów, i dlatego prosimy pana o wybadanie ich nastrojów i zamiarów. Odnosi się bowiem wrażenie, że ten zakon ponownie urósł w siłę we Francji, a między tym, co dzieje się we Francji, a sytuacją w Turynie nie ma wielkiej różnicy.

      Nie było prawdą, jakobym utrzymywał jeszcze stosunki z zacnymi ojcami, ale o jezuitach wiedziałem wiele, i to z dobrego źródła. Eugeniusz Sue opublikował w tamtych latach swoje ostatnie arcydzieło, Tajemnice ludu, ukończone na krótko przed śmiercią na wygnaniu w sabaudzkim Annecy, dokąd od dawna związany z socjalistami pisarz trafił po energicznym proteście przeciw objęciu władzy i proklamowaniu cesarstwa przez Ludwika Napoleona. Ponieważ z powodu poprawki Rianceya nie drukowano już powieści w odcinkach, ostatnie dzieło Sue wyszło w tomikach, zakazanych przez cenzurę w wielu krajach, z Królestwem Sardynii włącznie, trudno więc mi było je skompletować. Pamiętam, że nudziłem się śmiertelnie, czytając te mętne dzieje dwóch rodzin, jednej z Galów, drugiej z Franków, od prehistorii po Napoleona III. Występnymi ciemięzcami są tam Frankowie, Galowie wydają się socjalistami od czasów Wercyngetoryksa, ale Sue był już wtedy, jak wszyscy idealiści, ofiarą obsesji.

      Było oczywiste, że ostatnie części swojego dzieła pisał na wygnaniu, w miarę jak Ludwik Napoleon przejmował władzę i stawał się cesarzem. Pragnąc wzbudzić wstręt do jego zamiarów, Sue wpadł na genialny pomysł: ponieważ od czasów rewolucji nieprzejednanym wrogiem republikańskiej Francji byli jezuici, należało dowieść, że dążącego do objęcia rządów Ludwika Napoleona inspirowali i prowadzili jezuici. Wygnano ich wprawdzie z Francji po rewolucji lipcowej 1830 roku, lecz w rzeczywistości zostali tam, działali w ukryciu i mieli się coraz lepiej, odkąd Ludwik Napoleon rozpoczął swoją wspinaczkę do władzy i tolerował ich, aby utrzymać dobre stosunki z papieżem.

      Książka zawierała tasiemcowy list ojca Rodina (zamieszczony już w Żydzie wiecznym tułaczu) do generała jezuitów, ojca Roothaana, omawiający szczegóły spisku. W powieści Sue wydarzenia najnowsze toczą się w ostatniej fazie wystąpienia socjalistów i republikanów przeciwko zamachowi stanu, a list jest zredagowany tak, że to, co Ludwik Napoleon miał później naprawdę zrobić, wydaje się jeszcze projektem. Proroctwo było więc tym bardziej wstrząsające, że kiedy książka trafiła do czytelników, zamieniło się już w rzeczywistość.

      Przypomniałem sobie naturalnie początek Józefa Balsamo Dumasa. Wystarczyłoby zastąpić Górę Gromów jakimś innym, bardziej pasującym do księży miejscem, może kryptą starego klasztoru, zgromadzić tam nie masonów, tylko przybyłych z całego świata synów Loyoli, przemówienie włożyć w usta nie Balsama, lecz ojca Rodina, a stara dumasowska Uniwersalna Formuła Spisku zostałaby przystosowana do teraźniejszości.

      Stąd pomysł, aby kawalerowi Bianco sprzedać nie tylko jakąś zasłyszaną gdzieś plotkę, lecz także cały wykradziony jezuitom dokument. Z pewnością musiałbym to i owo zmienić, wyeliminować ojca Rodina, którego ktoś mógł zapamiętać jako postać z powieści, i wprowadzić ojca Bergamaschiego, który teraz jest Bóg wie gdzie, ale o którym w Turynie bez wątpienia słyszano. Ponadto za czasów Sue generałem zakonu był jeszcze ojciec Roothaan, a obecnie zastąpił go – jak mówiono – niejaki ojciec Bechx.

      Dokument miał się wydawać dosłownym niemal zapisem relacji godnego zaufania informatora, jednak ów człowiek nie mógł być donosicielem (wiadomo bowiem, że jezuici nigdy nie zdradzają swojego zakonu), lecz raczej powinien sprawiać wrażenie starego przyjaciela mojego dziadka, któremu powierzył te sekrety, aby dowieść mu wielkości i niezwyciężoności Towarzystwa Jezusowego.

      W hołdzie dziadkowi chętnie włączyłbym do sprawy Żydów, ale Sue o nich nie pisał i trudno było skojarzyć ich z jezuitami, zresztą w tamtych latach Żydzi nikogo w Piemoncie nie obchodzili. Ponadto agentom rządowym nie należy przeładowywać głów nadmiarem informacji. Oni chcą rzeczy jasnych i prostych: tu biali,