wstrzymywali się przez wzgląd na osobę ogólnie poważanego szlachcica, ale nie będą mieli żadnych skrupułów wobec jego wnuka.
– Widzi pan, drogi mecenasie – dodał notariusz – w tych nowych czasach jest już inaczej niż kiedyś; dzisiaj także młodzieńcy z dobrych rodzin nieraz muszą się zdecydować na podjęcie pracy. Gdyby pan zechciał uczynić podobny, upokarzający doprawdy wybór, mógłbym zaoferować panu posadę w mojej kancelarii, gdzie przydałby mi się młody człowiek z przygotowaniem prawniczym. Oczywiście nie byłbym w stanie przyznać panu wynagrodzenia zgodnego z pańskim talentem, zaproponowałbym jednak sumę, która powinna wystarczyć na opłacenie mieszkania i skromne, lecz przyzwoite utrzymanie.
Simone od samego początku podejrzewał, że notariusz przywłaszczył sobie znaczną część funduszy dziadka, który sądził, że przepadły, bo sam nieostrożnie je zainwestował. Dowodów jednak brakowało, a trzeba było żyć. Pomyślał, że jako pracownik Rebaudenga mógłby mu kiedyś odpłacić pięknym za nadobne i wziąć sobie to, czego notariusz z pewnością go pozbawił. Zadowolił się zatem dwupokojowym mieszkaniem na ulicy Barbaroux, rzadziej odwiedzał knajpy, gdzie zbierali się jego kompani, i zaczął pracować u skąpego, władczego i nieufnego Rebaudenga, który od razu przestał zwracać się do niego per mecenasie czy panie, nazywając go po prostu Simoninim, aby nie było nieporozumień co do tego, kto tam rządzi. Po kilku latach pracy w charakterze skryby (jak się wówczas mawiało) zakwalifikowano go oficjalnie jako prawnika. W miarę jak zdobywał ostrożne zaufanie szefa, stawało się dla niego jasne, że głównym zajęciem tegoż jest nie tyle to, co notariusz zazwyczaj robi, a więc poręczanie prawdziwości testamentów, darowizn, transakcji kupna-sprzedaży i innych umów, ile poświadczanie darowizn, transakcji kupna-sprzedaży, testamentów i umów, do których nigdy nie doszło. Innymi słowy, notariusz Rebaudengo za rozsądne honoraria redagował fałszywe dokumenty, naśladując w razie potrzeby cudze pismo i dostarczając świadków, których rekrutował w sąsiadujących z jego kancelarią szynkach.
…Nie zrozum mnie źle, drogi Simone – tłumaczył, zwracając się już do niego per ty. – Ja nie sporządzam dokumentów fałszywych, lecz kopie dokumentów autentycznych, które zaginęły lub które przez prosty przypadek nigdy nie powstały, ale które mogły i powinny były powstać…
– Nie zrozum mnie źle, drogi Simone – tłumaczył, zwracając się już do niego per ty. – Ja nie sporządzam dokumentów fałszywych, lecz kopie dokumentów autentycznych, które zaginęły lub które przez prosty przypadek nigdy nie powstały, ale które mogły i powinny były powstać. Byłbym fałszerzem, gdybym zredagował świadectwo chrztu, z którego by wynikało… wybacz mi ten przykład… że zrodziła cię prostytutka w miejscowości Odalengo Piccolo. – I rechotał zadowolony z tej upokarzającej hipotezy. – Nie ośmieliłbym się nigdy popełnić takiej zbrodni, bo jestem człowiekiem honoru. Ale gdyby na przykład jakiś twój wróg chciał zawładnąć twoim dziedzictwem, a ty wiedziałbyś, że on z pewnością nie urodził się ani z twojego ojca, ani z twojej matki, lecz jest synem nierządnicy z Odalengo Piccolo, i że zniszczył swoje świadectwo chrztu, aby posiąść twój majątek, i gdybyś zwrócił się do mnie, żebym odtworzył to zaginione świadectwo w celu pognębienia złoczyńcy, ja wystąpiłbym, że tak powiem, w obronie prawdy, poświadczyłbym to, o czym wiemy, że jest prawdą, i nie miałbym żadnych wyrzutów sumienia.
– No dobrze, ale skąd by pan wiedział, czyim ten ktoś naprawdę jest synem?
– Ty byś mi to powiedział. Przecież dobrze go znasz.
– A pan by mi uwierzył?
– Ja zawsze wierzę swoim klientom, bo obsługuję wyłącznie ludzi honoru.
– No ale gdyby przypadkiem klient panu skłamał?
– Grzech popełniłby wtedy on, nie ja. Jeśli miałbym myśleć, że klient może mnie okłamać, przestałbym wykonywać ten zawód, który opiera się na zaufaniu.
Simone nie był całkiem przekonany, czy zawód, który wykonuje Rebaudengo, wszyscy nazwaliby uczciwym. Jednakże – skoro poznał już sekrety kancelarii – brał udział w fałszerstwach, przewyższając wkrótce mistrza i odkrywając w sobie niezwykłe zdolności do naśladowania różnych charakterów pisma.
Ze swej strony notariusz – jak gdyby chciał uzyskać przebaczenie za to, co powiedział, albo też dlatego, że dostrzegł słabostkę współpracownika – zapraszał go niekiedy do luksusowych restauracji, takich jak Cambio (jadał tam nawet Cavour), i zapoznawał z tajnikami „finansjery” – prawdziwej symfonii z kogucich grzebieni, podrobów cielęcych, filetów wołowych, borowików, pół kieliszka słodkiego wina Marsala, mąki, soli, oliwy i masła, doprawionej odmierzoną precyzyjnie dozą octu dla nadania całości lekko kwaskowatego smaku; aby rozkoszować się w pełni tą potrawą, należało zasiąść do stołu – jak sugerowała nazwa – w nienagannym stroju, charakterystycznym dla finansistów.
Simonino, mimo zaleceń ojca, nie został wychowany na zdolnego do poświęceń bohatera i zapewne dlatego za owe wieczory gotów był służyć notariuszowi Rebaudengo aż do śmierci – przynajmniej do śmierci pryncypała, jak się przekonamy, a może i do własnej.
Tymczasem wzrosła nieco jego pensja, także i dlatego, że notariusz starzał się w zawrotnym tempie, zawodził go wzrok, drżała ręka, i Simonino stał mu się wkrótce niezbędny. Mógł sobie teraz pozwolić na pewne luksusy i nie udawało mu się unikać najbardziej renomowanych turyńskich restauracji (ach, co za delicja! agnolotti alla piemontese – uszka po piemoncku, wypełnione farszem z pieczonego mięsa białego i czerwonego, gotowanej wołowiny, gotowanej kury bez kości, kapusty zapiekanej wraz z pieczenią, czterech jajek, parmezanu z Reggio, gałki muszkatołowej, soli i pieprzu, do tego sos z pieczeni wzbogacony masłem, ząbkiem czosnku i liśćmi rozmarynu), przez co zaczęła się rodzić jego największa, najbardziej zmysłowa namiętność. Aby ją zaspokoić, młody Simonini nie mógł do tych restauracji chodzić w znoszonym ubraniu. Wraz z rosnącymi możliwościami rosły więc jego wymagania.
Pracując u notariusza, Simone spostrzegł, że wykonuje on poufne zadania nie tylko dla klientów prywatnych, lecz także – może po to, aby zabezpieczyć się na wypadek, gdyby o pewnych aspektach jego nie całkiem legalnej działalności dowiedziały się władze – dla czynników strzegących bezpieczeństwa publicznego, ponieważ niekiedy (jak mawiał), aby doprowadzić do słusznego skazania podejrzanego, trzeba przedstawić sędziom dokumenty, które ich przekonają, że wnioskowanie policji nie jest bezzasadne. Simone wszedł więc w styczność z osobami o trudnej do określenia tożsamości, pojawiającymi się niekiedy w kancelarii, a w słowniku notariusza noszącymi nazwę „panów z Urzędu”. Co to był za Urząd i co sobą przedstawiał, łatwo było się domyślić: tajne sprawy rządowe.
Jednym z tych panów był kawaler orderów Bianco, który oświadczył kiedyś, że jest bardzo zadowolony ze sposobu, w jaki Simone spreparował pewien niepodważalny dokument. Musiał to być człowiek, który zanim nawiąże z kimś kontakt, zasięga o nim dokładnych informacji. Wziął bowiem później Simone na bok, spytał, czy odwiedza jeszcze kawiarnię Bicerin, i zaprosił go tam – jak to określił – na prywatną rozmowę.
– Drogi mecenasie, wiemy doskonale, że jest pan wnukiem wiernego poddanego Jego Królewskiej Mości i że w związku z tym otrzymał pan zdrową edukację. Wiemy też, że pański ojciec zapłacił życiem za sprawę, którą my również uważamy za słuszną, chociaż zrobił to… jak by tu powiedzieć… w zbytnim pośpiechu. Ufamy zatem w pańską lojalność i gotowość do współpracy, o czym świadczy także to, że okazaliśmy panu dużą pobłażliwość, ponieważ już dawno mogliśmy oskarżyć pana i notariusza Rebaudengo o nie całkiem chwalebne przedsięwzięcia. Wiemy, że obcuje pan ze znajomymi, przyjaciółmi, kolegami o przekonaniach… jak by tu powiedzieć… bliskich ideom Mazziniego i Garibaldiego. Z karbonariuszami. To całkiem normalne,