Olga Tokarczuk

Bieguni


Скачать книгу

gestem, który nie znaczył nic innego, jak „przysiądź się”. Bo w sumie był dobrym kompanem i – mimo swoich dziwactw – lubianym. Lecz na początku, dopóki nie wypił odpowiednio dużo, wyglądał na naburmuszonego i siadał w kącie, z dala od kominkowego ciepła. Mógł sobie na to pozwolić – był potężnej postury, odporny na zimno, ogrzewał się sam.

      – Wyspa – mówił na początku, niby do siebie wzdychając, ale tak, żeby go inni słyszeli, prowokacyjnie, zamawiając pierwsze ogromne piwo. – Jaki to nędzny stan umysłu. Dupa świata.

      Tamci – zdaje się – nie rozumieli go, ale rechotali porozumiewawczo.

      – Hej, Eryk, kiedy to się wybierasz na wieloryby? – pokrzykiwali i twarze czerwieniły im się od ognia i alkoholu.

      W odpowiedzi Eryk klął barokowo, czystą poezją, nikt tak nie potrafił – i była to część cowieczornego rytuału. Każdy dzień posuwał się bowiem do przodu jak prom na linach, od jednego brzegu do drugiego, mijając po drodze te same czerwone boje, których zadaniem było łamać monopol wody na bezmiar i czynić go mierzalnym, a więc dawać złudne wrażenie kontroli.

      Po kolejnym piwie Eryk był już gotów przysiąść się do innych i zwykle tak robił, ale ostatnio w miarę picia tracił humor. Siedział skrzywiony sarkastycznie. Nie snuł swoich dalekomorskich opowieści – jeżeli ktoś go znał odpowiednio długo, to wiedział, że żadna z nich nigdy się nie powtarzała, a przynajmniej różniły się od siebie znacząco szczegółami. Teraz jednak coraz częściej nic nie opowiadał, tylko dogryzał innym. Złośliwy Eryk.

      Bywały jednak wieczory, że wpadał w uniesienie, stawał się wtedy nieznośny i niejednokrotnie właściciel tego małego baru, Hendrik, musiał interweniować.

      – Wszyscy jesteście zaokrętowani – krzyczał Eryk, mierząc w każdego palcem. – Co do jednego. I ja mam płynąć z tak barbarzyńską załogą, po której ledwie udaje się poznać, że zrodziła się z matki człowieczej! Pomiot, który wydało rekinowe morze! O, życie, oto nadeszła taka godzina, gdy dusza legła zmiażdżona, przytwierdzona do świadomości – jak dziki bezpański stwór szukający żeru.

      Hendrik polubownie odciągał go na bok i klepał przyjacielsko po plecach, co młodsi zaś rechotali z tej dziwacznej mowy.

      – Daj se spokój, Eryku. Chcesz nabawić się kłopotów? – uspokajali go starsi, ci, którzy go dobrze znali, ale Eryk nie pozwalał się uspokoić.

      – Hola, bracie, cofnij się. Uderzyłbym słońce, gdyby mnie znieważyło.

      W tej sytuacji trzeba było się tylko modlić, żeby nie obraził jakiegoś przyjezdnego, bo swoi się na Eryka nie obrażali. Cóż chcieć od niego, kiedy on już patrzył na bar jak zza mlecznej foliowej zasłony; nieobecny wzrok wskazywał, że Eryk podróżuje teraz po wewnętrznych morzach, jego fokżagiel poszedł już w górę i jedyne, co można było zrobić, to litościwie odwieźć go do domu.

      – Posłuchaj więc, człecze małoduszny – bełkotał jeszcze Eryk, kierując palec w pierś kolegi – bo i do ciebie mówię.

      – Idziemy, Eryk. No, już.

      – Zaciągnęliście się więc? Podpisy złożone? No cóż, co podpisane, to podpisane, a co ma być, to będzie, a może zresztą nie będzie… – bełkotał i wracał spod drzwi do kontuaru, domagając się ostatniej kolejki, „strzemiennego”, jak mówił, choć nikt nie rozumiał, co to znaczy.

      Tak się naprzykrzał, aż ktoś wyczuwał najbardziej odpowiedni moment, żeby pociągnąć go za połę munduru i usadzić na miejscu, zanim podjedzie taksówka.

      Nie zawsze jednak bywało tak wojowniczo. Najczęściej wychodził wcześniej, bo miał jeszcze do przejścia cztery kilometry – i, jak twierdził, tego marszu do domu nienawidził. Droga była monotonna, wzdłuż szosy, po obu stronach straszyły tylko stare pastwiska porośnięte chwastami i kosodrzewiną. Czasem, gdy noc była jasna, w dali majaczył mu kształt wiatraka, od dawna nieczynnego, służącego tylko jako tło dla fotografujących się turystów.

      Ogrzewanie włączało się mniej więcej godzinę przed jego przyjściem – tak je nastawił, oszczędzając prąd – więc w mroku obu pokojów czaiły się jeszcze kłęby zimna, wilgotnego, nasiąkniętego solą morską.

      Żywił się zawsze pewną podstawową potrawą, i było to jedyne, co mu się jeszcze nie znudziło. Ziemniaki pokrojone w talarki, przekładane w żeliwnym garnku płatami boczku i cebuli. Obsypane majerankiem i pieprzem, dobrze osolone. Danie idealne – proporcje substancji odżywczych doskonale zachowane: tłuszcze, węglowodany, skrobia, białko i witamina C. Do kolacji włączał telewizor, ale ten mierził go najbardziej, dlatego w końcu otwierał butelkę wódki i osuszał ją do końca, zanim wreszcie poszedł spać.

      Co za okropne miejsce – ta wyspa. Wsunięta w Północ jak do ciemnej szuflady; wietrzna i mokra. Z jakichś względów ludzie mieszkali tu nadal i wcale nie zamierzali wyprowadzić się do ciepłych i jasnych miast. Tkwili w drewnianych małych domkach, posadzonych wzdłuż szosy, która pokryta powtórnie asfaltem, uniosła się w górę, skazując je na wieczne skarlenie.

      Powędrujcie wzdłuż szosy, poboczem w stronę małego portu, na który składa się kilka obskurnych budynków, plastikowa budka z biletami na prom i nędzna marina – pusta o tej porze roku. Może latem przypłynie tu kilka jachtów ekscentrycznych turystów znużonych gwarem południowych wód, riwierami, lazurami i gorącymi plażami. Albo trafią przypadkiem w to smutne miejsce tacy jak my – niespokojni, wiecznie głodni nowych przygód, z plecakami pełnymi tanich chińskich zupek. I cóż zobaczycie? Skraj świata, gdzie czas, odbity od pustego nabrzeża, rozczarowany zawraca ku lądowi i bez litości pozostawia to miejsce w uporczywym trwaniu. I czymże się tu różni rok 1946 od 1976, a ten z kolei od 2000?

      Eryk utknął tu lata temu po wielu miłych i niemiłych przygodach. Na początku jednak, dawno temu, uciekł ze swojego kraju, jednego z tych nijakich, płaskich i komunistycznych, i jako młody emigrant najął się do pracy na statku wielorybniczym. Miał wtedy na podorędziu kilka angielskich słów rozpiętych między „yes” i „no”, akurat tyle, że starczyło mu na proste pomruki, jakie wymieniają między sobą twardzi faceci na statku. „Bierz”, „ciągnij”, „tnij”. „Szybko” i „mocno”. „Łap” i „wiąż”. „Kurwa” i „pierdolić”. Na początek wystarczy. Wystarczyło także zmienić sobie imię na proste i ogólnie znane – Eryk. Pozbyć się tamtego skrzypiącego trupa, którego nikt nie potrafił wymówić porządnie. I wystarczyło także wrzucić do morza teczki z papierami, świadectwami szkół, dyplomami, zaświadczeniami o kursach i szczepieniach – na nic się tu nie przydadzą, a co najwyżej będą wprawiać w zażenowanie innych marynarzy, za całą swoją biografię mających kilka długich rejsów i przygody w portowych knajpach.

      Życie na statku skąpane jest nie w słonej wodzie i nie w słodkim deszczu mórz północnych ani nawet w słońcu, lecz w adrenalinie. Nie ma czasu na myślenie i medytacje nad rozlanym mlekiem. Kraj, z którego pochodził Eryk, był daleki i niezbyt morski, do morza miał dostęp rzadki, okazyjny. Porty go zawstydzały. Wolał miasta położone nad bezpieczną rzeką, skutą mostami. Eryk wcale do niego nie tęsknił i o wiele bardziej podobało mu się tu, na północy. Myślał sobie, że popływa kilka lat, zarobi pieniądze, a potem zbuduje drewniany dom, poślubi lnianowłosą Emmę czy Ingrid, spłodzi synów, których wychowanie będzie polegało na robieniu z nimi spławików i oprawianiu morskich pstrągów. Kiedyś spisze pamiętniki, gdy jego przygody ułożą się w dostatecznie zgrabny pakiet.

      Sam nie wiedział, jak to się stało, że lata pobiegły przez jego życie na przełaj, lekkie i ulotne, nie zostawiły śladów. Co najwyżej zapisały się w jego ciele, a zwłaszcza wątrobie. To było później.