Olga Tokarczuk

Bieguni


Скачать книгу

szpitala, ale jakoś im to nie wyszło. Ciężarówka sklepu „Organiczna Żywność” jechała po towar na ląd. Jakiś czarny obcy samochód, pewnie goście Reżysera. Żółta furgonetka braci Alfreda i Albrechta, którzy w starokawalerskim uporze hodowali owce. Dwoje zziębniętych rowerzystów. Samochód dostawczy z warsztatu samochodowego – pewnie jechał po części. Edwin pomachał ręką Erykowi. Można by go rozpoznać na każdej wyspie świata – ubierał się bowiem w kraciaste koszule podbite sztucznym futrem. Eryk znał ich wszystkich, nawet tych, których widział po raz pierwszy – wiedział, po co tu przybyli, a znając cel podróży, wie się o ludziach wystarczająco dużo.

      Istniały trzy powody przeprawy na wyspę. Pierwszy, bo się tu po prostu mieszkało, drugi, bo było się gościem Reżysera, i trzeci – z powodu wiatraka, żeby zrobić sobie na jego tle zdjęcie.

      Prom płynął dwadzieścia minut. W tym czasie niektórzy pasażerowie wysiedli z aut i zapalili papierosa, choć to zabronione. Inni stali oparci o barierkę i po prostu patrzyli w wodę, aż ich rozhuśtanych oczu nie uwiązał w końcu drugi brzeg. Za chwilę, podnieceni zapachami lądu, swoimi arcyważnymi zadaniami i obowiązkami, znikną w uliczkach przy nabrzeżu, rozpłyną się jak dziewiąta fala, która sięgając najdalej, wsiąka w ziemię i nigdy nie wróci już do morza. Na ich miejsce zaś pojawiają się inni. Weterynarz w eleganckim pick-upie; dorobił się go na sterylizacji kotów. Szkolna wycieczka, która będzie badała florę i faunę wyspy w ramach zajęć z przyrody. Dostawczy samochód z transportem bananów i kiwi. Ekipa telewizyjna na wywiad z Reżyserem. Rodzina G., która właśnie wraca od babci. Dwoje innych zapalonych cyklistów wymieni tych pierwszych.

      W czasie rozładunku i załadunku, które trwały niecałą godzinę, Eryk wypalał kilka papierosów i usiłował nie poddać się rozpaczy. Potem prom zawracał na wyspę. I tak osiem razy, z dwugodzinną przerwą na obiad, który Eryk jadał zawsze w tym samym barze. Jednym z trzech w okolicy. Po pracy kupował ziemniaki, cebulę i boczek. Papierosy i alkohol. Starał się nie pić do południa, lecz przy szóstym rejsie był już wstawiony.

      Linie proste – jakże są upokarzające. Jak niszczą umysł. Co to za perfidna geometria, która zmienia nas w idiotów – tam i z powrotem, parodia podróży. Wyruszyć, żeby zaraz wrócić. Rozpędzić się i od razu wyhamować.

      Tak było też z małżeństwem Eryka, krótkim i burzliwym. Maria, rozwódka, pracowała w sklepie i miała syna, który chodził do szkoły średniej z internatem w mieście. Eryk zamieszkał u niej, w jej miłym, przytulnym domku z ogromnym telewizorem. Miała zgrabną sylwetkę, nieco obfite kształty, jasną skórę i nosiła obcisłe legginsy. Szybko nauczyła się przyrządzać ziemniaki na boczku i zaczęła dodawać do nich majeranek i gałkę muszkatołową. On zaś z zapałem całe wolne dni rąbał drewno do kominka. Trwało to półtora roku; potem jednak zmierził go nieustający szum telewizora, jaskrawe oświetlenie, szmata przy wycieraczce, na której trzeba było stawiać ubłocone buty, i ta muszkatołowa gałka. Kiedy upił się kilka razy i z podniesionym palcem przemawiał do marynarzy – wyrzuciła go z domu, a wkrótce potem przeniosła się do syna, na ląd.

*

      Dziś jest pierwszy marca, środa popielcowa. Eryk, gdy otworzył oczy, zobaczył szary świt i padający śnieg z deszczem, który zostawiał na szybach rozmazane ślady. Pomyślał o swoim dawnym imieniu. Prawie je zapomniał. Wypowiedział je na głos i zabrzmiało to tak, jakby zawołał go ktoś obcy. W głowie czuł znajomy ucisk po wczorajszym piciu.

      Bo trzeba nam wiedzieć, że Chińczycy mają dwa imiona: jedno nadane przez rodzinę, którym się woła dziecko, karci je i przywołuje do porządku, ale i pieszczotliwie zdrabnia. Lecz gdy dziecko wchodzi w życie, bierze sobie drugie imię – zewnętrzne, światowe, imię-personę. Wkłada je jak mundur, jak komżę, więzienny pasiak, strój na oficjalny koktajl. To imię jest użytkowe i łatwe do zapamiętania. Odtąd będzie za człowieka świadczyć. Najlepiej, jeżeli będzie światowe, uniwersalne, rozpoznawalne przez wszystkich; precz z lokalnością naszych imion. Precz z Oldrzichem, Sung Yin, Kazimierzem i Jyrkiem; precz z Blażenem, Liu i Milicą. Niech żyje Michael, Judith, Anna, Jan, Samuel i Eryk!

      Lecz dziś Eryk odpowiedział na zawołanie starego imienia: Jestem.

      Nikt go nie zna, więc i ja go nie wymienię.

      Mężczyzna zwany Erykiem włożył zielony mundur z emblematami Zjednoczonych Promów Północy, przeczesał brodę palcami, wyłączył ogrzewanie w skarlałym domku i ruszył wzdłuż asfaltu. Potem, czekając w swoim akwarium, aż prom zostanie załadowany, a słońce wreszcie wzejdzie, wypił piwo z puszki i zapalił pierwszego papierosa. Pomachał z góry Elizie i jej córeczce, przyjaźnie, jakby chcąc im wynagrodzić, że dzisiaj nie trafią do przedszkola.

      Gdy prom odbił od brzegu i był już w połowie drogi między obiema przystaniami, nagle zawahał się i ruszył na otwarte morze.

      Nie wszyscy od razu zorientowali się, co się dzieje. Niektórzy, tak przyzwyczajeni do rutyny linii prostej, patrzyli na znikający brzeg obojętnie, otępiali, co z pewnością potwierdzałoby pijackie teorie Eryka o tym, że podróżowanie promami prostuje zwoje mózgowe. Inni zorientowali się dopiero po dłuższej chwili.

      – Eryk, co ty wyrabiasz? Zawracaj natychmiast! – krzyknął do niego Alfred, a Eliza dołączyła się wysokim piskliwym głosem: – Ludzie spóźnią się do pracy…

      Alfred próbował wejść do Eryka na górę, ale ten przezornie zamknął bramkę i przekręcił klucz w swojej kabinie.

      Widział z góry, jak wszyscy jednocześnie wyciągają telefony komórkowe i dzwonią, wypowiadają coś z oburzeniem w pustą przestrzeń, gestykulując nerwowo. Domyślał się, co mówią. Że spóźnią się do pracy, że ciekawe, kto im wypłaci odszkodowanie za straty moralne, że nie powinno się zatrudniać takich pijaczyn, że zawsze wiedzieli, iż to się tak skończy, że pracy brakuje dla swoich, a tu się przyjmuje jakichś imigrantów; choćby nie wiem jak dobrze nauczyli się tacy języka, to jednak zawsze…

      Eryk wcale się tym nie przejmował. Z przyjemnością stwierdził, że po jakimś czasie się uspokoili, zajęli miejsca i patrzyli, jak niebo przejaśnia się i rzuca między chmurami wprost do morza piękne snopy światła. Tylko jedna rzecz go zaniepokoiła – jaskrawoniebieski płaszczyk córeczki Elizy, a to (o czym wie każdy wilk morski) jest zły omen na pokładzie statku. Zamrugał jednak oczami i zapomniał o sprawie. Wziął kurs na ocean i zszedł do nich ze skrzynką koli i batonikami, które przygotował na tę okazję dużo wcześniej. Widocznie dobrze im zrobiła ta mała przekąska, bo dzieci przycichły wpatrzone w oddalające się brzegi wyspy, a dorośli zaczęli okazywać coraz większe zainteresowanie podróżą.

      – Jaki wziąłeś kurs? – zapytał go fachowo młodszy z braci T., a potem czknął kolą.

      – Ile czasu zajmie nam wypłynięcie na otwarte wody? – chciała wiedzieć Eliza, przedszkolanka.

      – Czy zadbał pan o zapas paliwa? – zainteresował się stary S., ten z chorymi nerkami.

      A przynajmniej tak się Erykowi wydawało, że mówili to, a nie co innego. Starał się na nich nie patrzeć i nie przejmować się. Zahaczył już swój wzrok na linii horyzontu, która odtąd przecięła jego źrenice na pół – ciemniejszą od wody i jaśniejszą od nieba. Zresztą oni także się uspokoili. Nasunęli na czoło czapki, ciaśniej zawiązali szaliki. Można powiedzieć, że płynęli w ciszy, dopóki nie przedarł się przez nią warkot helikoptera i zawodzenie policyjnych motorówek.

* * *

      – Są rzeczy, które dzieją się same, są podróże, które zaczynają się i kończą we śnie, i są podróżnicy, którzy odpowiadają na bełkotliwe wezwanie własnego niepokoju. Oto właśnie stoi przed wami jeden z nich… – tak właśnie