był typowym pyknikiem. Średniego wzrostu, tęgawy, z wyraźnie rysującym się brzuszkiem, robił wrażenie człowieka zadowolonego z życia i z otaczającego go świata. Z okrągłej, rumianej twarzy nie schodził optymistyczny, pełen życzliwości uśmiech, który wywierał zbawczy wpływ na pacjentki. Kulicki zarabiał dobrze i świadomość posiadanych dóbr materialnych dodawała mu jeszcze pewności siebie, którą i tak obdarzyła go natura. Był ruchliwy, żywy, pełen wigoru i mimo iż dość dawno przekroczył już czterdziestkę, ciągle uważał się za młodzieńca. Dobre samopoczucie psuła mu nieco, powiększająca się w sposób zatrważający, łysina, ale i tę sprawę potrafił sobie wyperswadować w sposób pogodny, dochodząc do wniosku, że mężczyzna jego typu niedobrze wyglądałby z bujną czupryną.
Posłyszawszy jakieś szmery, Antoni wybiegł do hallu i nieco zbyt hałaśliwie powitał szwagra.
– Jak się masz, Stasiu, kochany, jak się masz! Co u ciebie? Co tam słychać?
– Ano, nic specjalnego – powiedział Wroński. – Jakoś się żyje.
Antoni pociągnął go do gabinetu.
– Chodź, chodź, napijemy się po kieliszku wermutu. Dzisiaj od samego rana mam ochotę na wermut. Nie wiem, co mi się stało.
Usadowił Wrońskiego w fotelu i wyjął z baru butelkę i kieliszki.
– Twoje zdrowie, Stasiu. Za pomyślne zrealizowanie planów. À propos, jak tam sprawy mieszkaniowe?
– Staram się. Myślę, że coś z tego powinno niedługo wyjść.
– Nie myśl, że chcę się ciebie jak najprędzej pozbyć – powiedział prędko Antoni. – Wiesz przecież, że cię bardzo lubię. No, i na szczęście mogę sobie pozwolić na dość duże mieszkanie. Ale rozumiem, że ciebie to musi krępować i dlatego…
– Nie tłumacz się – uśmiechnął się Wroński. – Wyprowadzę się, i to niedługo.
Antoni wypił wermut i chrząknął.
– Nie chcę ci, mój drogi, już tym wszystkim głowy suszyć, bo wiem, że to są bardzo niemiłe sprawy, ale muszę ci powiedzieć, że jesteś ciężki frajer. Ja bym na twoim miejscu nie zostawił im mieszkania bez żadnego ekwiwalentu. No, jak to może być, do diabła? Żeni się facet z twoją żoną, zabiera ci mieszkanie i nawet kawalerki ci nie kupi? Niechby on na mnie trafił. Już ja bym mu dał szkołę. W życiu nie można być taką ciepłą kluchą, bo cię ludzie zjedzą z kościami. A i to ci jeszcze powiem, że…
– Dajmy temu spokój – przerwał mu Wroński, który znał już na pamięć te przemówienia Antoniego.
– Dobra, dobra, mówmy o czym innym. Rozumiem, że to dla ciebie bardzo przykry temat. Ale człowiek właśnie przez takie różne historie nabiera doświadczenia życiowego. A że ja jestem od ciebie o kilka lat starszy, więc dlatego… Powiedz mi, kochany, nie było do mnie żadnych telefonów? Nikt nie przychodził?
– Była jakaś niewiasta.
– Co za jedna? Czego chciała?
– Nie wiem. Chyba pacjentka.
– Stara, młoda?
– Młoda i nawet bardzo ładna. Blondynka z takimi dużymi, ciemnymi oczami.
Antoni ponownie napełnił kieliszki.
– Blondynka z ciemnymi oczami? Kto to mógł być? Nie podała swego nazwiska?
– Coś tam mruknęła, ale nie dosłyszałem. Powiedziała, że zadzwoni do ciebie później.
– Ano, to niech dzwoni. Lubię blondynki z ciemnymi oczami, to ma taki specyficzny wdzięk. Nie wiesz przypadkiem, co się dzieje z Krystyną?
– Spotkałem ją na schodach.
– Pewnie poleciała na jakąś randkę – zaśmiał się Antoni i wypił wermut.
Był przyzwyczajony do flirtów żony i niewiele sobie z tego robił. Zresztą i on sam nie należał do najwierniejszych na świecie mężów i jeżeli trafiła się jakaś okazja…
Wroński siedział w milczeniu. Ogarnęło go uczucie ogromnego zniechęcenia. Właściwie nic mu się nie chciało, na nic nie miał ochoty. Do pracy nie czuł najmniejszego zapału. Rozmowy z ludźmi męczyły go i nudziły. Najchętniej leżałby z zamkniętymi oczami, nie myśląc o niczym. A może najlepiej byłoby w ogóle przestać istnieć, pogrążyć się w niebycie?
Zadzwonił telefon.
Antoni podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. Po chwili powiedział:
– To do ciebie.
– Halo… Jak się masz, Stachu? Tu Downar. Dawno już nie robiłeś ze mną żadnego wypadu. Miałbyś chęć na jakieś ciekawe morderstwo? Jeśli tak, to przyjadę zaraz po ciebie.
– Przyjedź – powiedział Wroński. – A kto został zamordowany?
– Niejaki Gerner.
ROZDZIAŁ II
Kiedy przyjechali na Senatorską, zastali już spory tłum ludzi.
Milicjanci z trudem utrzymywali porządek.
– Proszę przechodzić, proszę przechodzić! Proszę nie tarasować przejścia!
Sierżant Michniak podbiegł do Downara.
– Dobrze, że jesteście, towarzyszu kapitanie. Trzeba to jak najprędzej zlikwidować. Nie damy sobie rady.
– Kto oprócz was jest z Komendy Miasta?
– Porucznik Zarecki.
Downar z trudem powstrzymał grymas niechęci. Nie lubił Zareckiego. Uważał go za zarozumiałego głupca.
Weszli w głąb osiedla. Zaraz za pierwszymi blokami, przed garażem, stał szary moskwicz. Kilku ludzi kręciło się koło niego.
– Czołem – powiedział Downar.
Zarecki, który właśnie oglądał uważnie ślady na asfalcie, podniósł się i otrzepał spodnie. Był wysoki, szczupły. Rzadkie, ciemnoblond włosy zaczesywał do góry, usiłując przykryć nimi łysinę. Na lewym policzku miał charakterystyczną, głęboką bliznę.
Bez entuzjazmu powitał przedstawiciela Komendy Głównej.
– Wy bierzecie tę sprawę? – spytał.
– Nie wiem. Możliwe – odparł wymijająco Downar. – To w tym wozie znaleźliście trupa?
– Tak.
– Odciski zdjęte z karoserii?
– Tak.
– Siedział na tylnym siedzeniu?
– Tak. Tak jak teraz.
Downar zbliżył się do wozu i ostrożnie podniósł maskę.
– Zauważyliście to?
– Co takiego?
– Kabel od startera przecięty.
– Nie zauważyłem… – przyznał Zarecki. – Jeżeli kabel od startera przecięty, to oznacza, że…
– To oznacza, że w takich wypadkach nie wolno przeoczyć najmniejszego szczegółu. Pamiętajcie o tym, że pierwsze czynności mają zazwyczaj decydujące znaczenie dla śledztwa.
Zarecki przygryzł wargę, ale nic nie powiedział.
Downar przywitał się z doktorem Ziembą.
– Dobry wieczór, panie doktorze. Znowu się spotykamy.
Ziemba uścisnął wyciągniętą dłoń. Uśmiechnął się.
– I jak zwykle spotykamy się z okazji