Zygmunt Zeydler-Zborowski

Tajemniczy pamiętnik


Скачать книгу

to odpowiedzieć. Może po prostu tak sobie powiedział, a może… Widzi pan, Staszek bardzo przeżył nasze rozstanie i obawiam się, że ostatnio może trochę nadużywa alkoholu. Bardzo mnie to boli, bo czuję się w pewnym stopniu za to odpowiedzialna, ale przecież…

      – Wprawdzie nie zauważyłem, żeby Wroński się rozpił – rzekł Downar – ale cóż… Wszystko jest możliwe. Mniejsza z tym zresztą. Niech mi pani łaskawie powie, kim jest ten mężczyzna, który podszedł do stolika.

      Spojrzała na niego zdziwiona i zaniepokojona zarazem.

      – O kim pan mówi?

      – No, o tym jegomościu, który przerwał waszą rozmowę. Wroński twierdzi, że był to jakiś przystojny, wysoki brunet.

      Potrząsnęła głową.

      – Zupełnie nie wiem, o co chodzi. Nikogo takiego nie widziałam. I to Stach panu o nim opowiadał?

      – Tak.

      – Wie pan, że zaczynam być naprawdę niespokojna. Nie rozumiem, co się stało Staszkowi? Dlaczego wymyśla te wszystkie historie?

      Downar bębnił palcami po stoliku.

      – Hm. To rzeczywiście dosyć niezwykłe. Więc państwo wypili kawę Pod Kurantem, porozmawialiście sobie o tym i o owym i nikt wam w tej rozmowie nie przeszkodził?

      – Nikt, absolutnie nikt.

      – A potem pojechała pani do Grand Hotelu?

      – Nic podobnego! Nie pojechałam do żadnego Grand Hotelu. Pojechałam prosto do domu.

      – Samochodem?

      – Nie. Tramwajem. Wsiadłam przy Hożej w piętnastkę.

      – A kiedy pani ostatni raz widziała swojego męża, pana Gernera?

      – Dzisiaj rano, przy śniadaniu.

      Downar utkwił wzrok w półce z książkami i zamyślił się. Już nie zadawał pytań.

      Przedłużające się milczenie zniecierpliwiło Agnieszkę. Nerwowym ruchem odgarnęła z czoła kosmyk kasztanowatych włosów.

      – Czy pan chce się jeszcze czegoś ode mnie dowiedzieć?

      – Tak. Chciałbym panią jeszcze zapytać, czy pani już wie o tym, że mąż pani nie żyje?

      Zbladła gwałtownie. Przez chwilę wydało mu się, że zemdleje.

      – To niemożliwe… Pan chyba żartuje… To nieprawda…

      – Niestety, proszę pani, to prawda. Przykro mi, że to właśnie ja muszę pani zakomunikować tę smutną wiadomość.

      Z całej siły przycisnęła dłonie do skroni.

      – Nie żyje… Nie żyje… – powtórzyła matowym, drewnianym głosem. – Dlaczego nie żyje? Co się stało? Wypadek?

      – Mąż pani został zamordowany.

      – Zamordowany?

      – Tak.

      – To straszne.

      Podeszła do okna i oparła czoło o szybę.

      – Chciałabym zostać sama – powiedziała cicho.

      Downar wstał.

      – Doprawdy bardzo mi przykro. Przepraszam, że panią niepokoiłem. Chciałbym, żeby pani zastanowiła się nad naszą dzisiejszą rozmową. Zadzwonię do pani w tych dniach. Obawiam się, że jeszcze będę zmuszony panią odwiedzić. W tej chwili nie chcę już

      pani męczyć moją obecnością. Do widzenia pani.

      Nie odezwała się i nie odwróciła się od okna.

      Downar wsiadł do wozu i kazał jechać na Senatorską. Nie był zadowolony z siebie. Wydawało mu się, że rozmowę z Gernerową przeprowadził niezbyt zręcznie. Wziął za szybkie tempo. Na pierwszy rzut oka zrobiła na nim wrażenie ładnego, trochę naiwnego kobieciątka, a tymczasem… Do licha. A może Wroński był wtedy rzeczywiście trochę na bani. Ci dziennikarze…

      Tak był pogrążony w rozmyślaniach, że nie zauważył, jak minęli Dworzec Gdański i wpadli w Nowotki.

      – Przyjechaliśmy, towarzyszu kapitanie – powiedział Sikora, widząc, że Downar nie rusza się.

      – Aha, tak. Dobrze. Dziękuję.

      – Mam zaczekać?

      – Nie, wracajcie do komendy.

      Dozorczyni mieszkała na pierwszym piętrze. Była mała i pulchna. Miała duże piwne oczy i czerwony, zakatarzony nos.

      – Pan pewnie z milicji – powiedziała domyślnie.

      – Zgadła pani.

      – Proszę, proszę, pan wejdzie! Bałagan tu u mnie, ale stale to prasowanie. Proszę, niech pan usiądzie.

      Downar przysunął sobie krzesło.

      – Więc to pani pierwsza zauważyła trupa w samochodzie?

      – Właściwie to nie ja tylko dzieci. Przyleciał do mnie chłopak, że jakiś pan siedzi w samochodzie i się nie rusza. Pewnie chory. No to poszłam zobaczyć. Aż mnie zemdliło i zaraz poleciałam po milicję.

      – Czy ten samochód widziała pani już tu kiedyś?

      Wzruszyła ramionami.

      – Bo ja wiem… Może i widziałam. Różne tu samochody jeżdżą. Ja tam im się nie przyglądam. Co mnie to obchodzi.

      – A tego nieboszczyka widywała tu pani?

      – Nie. Nie przypominam sobie.

      – Hm… Pani tutaj pewnie pierze lokatorom bieliznę?

      – Pewnie, że piorę. Przecie z pensji nie utrzymałabym się z dzieckiem.

      – I może pani chodzi też na sprzątanie?

      – Czasem chodzę.

      Downar wyjął z kieszeni klucze i położył je na stole.

      – Niech się pani dobrze przyjrzy tym kluczom.

      – Klucze jak klucze.

      – Ktoś zgubił te klucze. Czy pani nie przypuszcza, że to mogą być klucze od któregoś z tutejszych mieszkań.

      Dozorczyni z większym zainteresowaniem pochyliła się nad stołem.

      – Bo ja wiem… Trudno poznać. A zresztą ja się tam nie przyglądam, jakie kto ma klucze od mieszkania.

      Downar schował klucze i spytał:

      – A nie słyszała pani przypadkiem jakichś strzałów?

      – Strzałów? Nie, nie słyszałam. Taki tu hałas z ulicy. A nieraz to i chłopaki strzelają. Nie zwracam na to uwagi.

      – Dziękuję pani – powiedział Downar. – To byłoby na razie wszystko. Gdyby ktoś szukał kluczy od mieszkania, proszę mi dać znać. Nazywam się Downar, kapitan Downar. W razie czego może pani zawiadomić Komendę Miasta, tutaj w pałacu Mostowskich.

      Dozorczyni przytaknęła skwapliwie.

      – Dobrze, dobrze. Może być pan spokojny, panie kapitanie. Jakbym coś zauważyła, to zaraz pobiegnę na milicję.

      Downar poczuł potrzebę ruchu. Przeciął więc Senatorską i wszedł w Saski Ogród.

      Wieczór był chłodny. Po bardzo ciepłych, nieomal upalnych dniach, temperatura spadła gwałtownie i powiał północny wiatr. Gdyby nie świeża zieleń, można byłoby pomyśleć, że to jesień.

      Downar usiadł na ławce i zapatrzył się w ciemną powierzchnię sadzawki. W wodzie odbijała się jasną plamą iglica Pałacu Kultury i bezlistne jeszcze gałęzie drzew.

      …Klucze,