Beata Sabała-Zielińska

TOPR. Żeby inni mogli przeżyć


Скачать книгу

że bój o „rozwód” obu instytucji oparł się o najwyższe władze państwowe, wywołując konflikt polityczny. Przepychanek było sporo, walka robiła się coraz bardziej zajadła i kto wie, jak skończyłaby się ta wojna, gdyby nie przyszedł rok 1989 – i polityczna odwilż. TOPR wyczuł, że to moment, w którym trzeba przypuścić ostatni szturm. I wygrał! W 1991 roku oderwał się od GOPR-u i wrócił do korzeni. Pogotowie znowu stało się tatrzańskie i – co najważniejsze – autonomiczne. Ale… niesmak pozostał i relacje między GOPR-em a TOPR-em przez kilka następnych lat były bardzo napięte.

      Dziś ta historia wydaje się mroczną przeszłością, jej echa jednak wciąż pobrzękują, choć często w formie anegdotycznych opowieści. Dlatego toprowiec nazwany goprowcem na pewno się obruszy i szybko wyprowadzi dyletanta z błędu (w przeciwieństwie do goprowca, który tym awansem będzie zachwycony). Pilnujcie zatem języka i myślcie, co mówicie, bo łatwo obudzić demony. Pilnuję języka i ja, dlatego w tej książce świadomie używam wyłącznie nazwy TOPR, nawet opisując czasy pod goprowskim szyldem.

      Ale uwaga! Uczciwość nakazuje, by podkreślić, że te historyczne niesnaski nie mają nic wspólnego z oceną profesjonalizmu ratowników z niższych gór. Toprowcy zawsze podkreślają fachowość i oddanie kolegów z GOPR-u, przypominając, że ich praca bywa równie trudna i wyczerpująca. „Góry górom nierówne, każde mają swoją specyfikę i w każdych działają zawodowcy, którzy znają swój fach”, mówią, przywołując choćby wielogodzinne poszukiwania w lasach i wąwozach czy wyprawy w głębokim śniegu po nieprzetartych szlakach, które wymagają nie lada umiejętności i potrafią strasznie dać w kość. Dlatego, Panie i Panowie z GOPR-u, szacun!

♦ ♦ ♦

      Kandydat do TOPR-u, który przeszedł pierwsze egzaminacyjne sito, po zatwierdzeniu jego podania przez zarząd rozpoczyna dwuletni okres kandydacki. To czas, w którym adept przechodzi szereg specjalistycznych szkoleń, a także zaczyna dyżurować. Zgodnie z zasadami Pogotowia rocznie musi poświęcić organizacji co najmniej dwieście czterdzieści godzin, z czego połowę może spędzić na szkoleniach. Bardzo ważny jest jednak udział w akcjach i wyprawach ratunkowych, bo instruktorzy chcą zobaczyć kandydata w działaniu. Na początku przydziela mu się proste zadania: nosi sprzęt, transportuje poszkodowanych w łatwym terenie – istotne jednak, by był i by pokazał, co potrafi.

      – Zasada jest taka, że im częściej go widzimy, tym szybciej wejdzie w „pakiet” ratowników – mówi Józefowicz, przyznając, że najbardziej aktywni kandydaci szybko traktowani są jak pełnoprawni koledzy. Ci z kolei, na których widok pada pytanie: „A ten to kto?”, nie rokują dobrze.

      Okres kandydacki (a dokładnie kurs podstawowy) kończy się egzaminami podobnymi do testów wstępnych, tyle że na dużo wyższym poziomie. Zdecydowana większość, z racji tego, że już na wejściu ma duże umiejętności, zdaje egzamin pomyślnie. Każdego roku kilku lub kilkunastu nowych ratowników może więc złożyć przysięgę.

      Uroczystość ta odbywa się w Dniu Ratownika, około 29 października, czyli daty rejestracji stowarzyszenia. Przysięgę składa się na ręce naczelnika TOPR-u w obecności członków wprowadzających, kolegów oraz zaproszonych gości. Jej treść jest niezmienna od 1909 roku i brzmi:

      „Ja niżej podpisany (…) w obecności Naczelnika Straży Ratunkowej w.p. (…) oraz świadka w.p. (…) dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów jestem, na każde wezwanie Naczelnika lub jego Zastępcy – bez względu na porę roku, dnia i stan pogody – stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie odpowiednio na wyprawę zaopatrzony i udam się w góry według marszruty i wskazań Naczelnika lub jego Zastępcy w celu poszukiwań zaginionego i niesienia mu pomocy. Postanowienia statutu Pogotowia i regulaminu dla członków czynnych będę wykonywał ściśle, jak również rozkazy Naczelnika, jego Zastępcy i Kierowników Oddziałów. Obowiązki swe pełnił będę sumiennie i gorliwie, pamiętając, że od mego postępowania zależne być może życie ludzkie. W zupełnej świadomości przyjętych na się trudnych obowiązków i na znak dobrej swej woli powyższe przyrzeczenie przez podanie ręki Naczelnikowi potwierdzam”.

      Uścisk dłoni z naczelnikiem – jako potwierdzenie dżentelmeńskiej umowy – pieczętuje przysięgę, ratownik staje się pełnoprawnym członkiem TOPR-u i zaczyna służbę jako ochotnik, czyli nieodpłatnie. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ochotnicy dostawali wynagrodzenie za udział w wyprawach (osiem, dziesięć złotych za godzinę akcji), w latach dziewięćdziesiątych zostało to jednak zniesione.

      – Uznaliśmy, że nie o to chodzi w tej organizacji i że zasady od początku były jasne, czyli jeśli ktoś chce ochotniczo ratować ludzi, robi to w formie wolontariatu – tłumaczy Jan Krzysztof, zapewniając, że praca na rzecz Pogotowia ma inne całkiem wymierne korzyści. TOPR oferuje ratownikom specjalistyczne, a więc kosztowne szkolenia, a także odpowiednie wyposażenie. Każdy działający w Pogotowiu dostaje wysokiej klasy buty, kurtki, raki, czekan, uprzęże, kaski oraz sprzęt ski-tourowy, a ci, którzy dodatkowo działają w grupach specjalistycznych – sprzęt adekwatny do zadań. Ratownicy zostają zatem odpowiednio wyposażeni, a ich ekwipunek to koszt kilku tysięcy złotych.

      Ochotnicza służba to początek kariery w TOPR-ze. Nie daje jednak gwarancji przejścia na etat ratownika zawodowego. Ratownik zawodowy, czyli etatowy, pojawił się w strukturach organizacji w 1938 roku i był przypisany do konkretnego miejsca, czyli Kasprowego Wierchu, do obsługi kontuzjowanych narciarzy. Rozwijające się w Tatrach „białe szaleństwo” wymagało mocnego ratowniczego wsparcia, stąd wziął się pomysł na stały dyżur odpowiednio opłaconego ratownika. Pierwszym zawodowym ratownikiem został Tadeusz Gąsienica-Giewont, a po wojnie liczba etatów wzrosła do… dwóch! Teraz jest ich trzydzieści siedem w TOPR-ze (i sto trzydzieści trzy we wszystkich grupach GOPR-u) – szału więc nie ma! Rząd liczy każdą złotówkę, zarówno tę, którą wydaje, jak i tę, którą miałby wydać – efekt: fatalnie opłacani ratownicy zawodowi, w liczbie określanej słowem „garstka”, proszą o dodatkowe etaty, ale bez skutku.

      Tymczasem instytucja ratownika zawodowego zmieniła oblicze ratownictwa górskiego. Pozwoliła na stworzenie profesjonalnej służby i dała podstawę do jej rozwoju. To na niej oparte jest Pogotowie, choć bez ochotników żadna z instytucji nie pociągnęłaby długo – i to warto podkreślić.

      Ratownicy ochotnicy mogą być luźno związani z Pogotowiem, wielu z nich, zwłaszcza ci, którzy mają interesujące zawody, wcale nie marzy, by zostać ratownikiem zawodowym. Pieniądze z tego są marne, za to odpowiedzialność ogromna. Ci jednak, którzy chcą się w ratownictwie rozwijać, mają takie możliwości.

      – Mniej więcej co dwa, cztery lata wyławiamy dziesiątkę zdolnych i zaangażowanych osób, którym proponujemy kurs zaawansowany – mówi Marcin Józefowicz. – Przechodzimy w nim na inny pułap, na którym pogłębiamy ich wiedzę i umiejętności, wprowadzając działania bardziej specjalistyczne. Ten etap kończy się nadaniem tytułu starszego ratownika. Kolejny szczebel to instruktor aspirant, czyli ktoś, kto naszym zdaniem może szkolić innych. Aspirant musi rocznie wypracować sto dwadzieścia godzin dydaktycznych, przejść letni i zimowy kurs instruktorski oraz napisać pracę, która stanie się materiałem szkoleniowym. Zazwyczaj jest to opracowanie wybranego tematu, z uwzględnieniem nowości, jakie pojawiają się w tym zakresie w Polsce i na świecie. Praca powinna być nowatorska, jej wartość oceniają instruktorzy, przed którymi należy ją obronić jak doktorat, co pozwala na uzyskanie tytułu instruktora. Do tych wymagań dochodzi także poddawanie się unifikacji, która odbywa się co trzy lata i polega na sprawdzaniu umiejętności oraz wiedzy instruktora, zwłaszcza tej bieżącej. Ratownicy, którzy po latach pracy nie chcą już być instruktorami, otrzymują stopień instruktora seniora. Najwyższym stopniem w TOPR-ze jest starszy instruktor,