były niegroźne, choć przygodę z lawinami zacząłem dość wcześnie, bo już w dzieciństwie.
Miałem siedem lat, kiedy omal nie zginąłem zimą tuż pod domem na Gubałówce. Wróciłem ze szkoły i ledwo wszedłem do chałupy, gdy ojciec15 krzyknął, żebym poszedł po wodę do potoku. No to wziąłem wiaderka i poszedłem. Odkopałem potok, bo śnieg był potężny, nabrałem wody, wracam i nagle… łup – coś pode mną trzasnęło, coś mną wstrząsnęło, coś mną zatrzepało i ani się obejrzałem, jak razem z tymi nosidełkami na wodę znalazłem się pod śniegiem. Dasz wiarę? Podciąłem lawinę! Na Gubałówce! Zasypało mnie w takiej półstojącej pozycji aż do samej brody! Na szczęście wystawała mi głowa, więc mogłem oddychać, ale już krzyczeć nie bardzo, bo śnieg zaczął mnie betonować i ściskać mi klatkę piersiową. Wiedziałem, że muszę czekać, ale wiedziałem też, że ojciec pewnie niczego się nie domyśla, siedzi w chałupie i klepie rury, bo oprócz przewodnictwa był dekarzem. No to ja, co mogę, ruszam się trochę, wyglądam, oglądam się, może mnie kto zauważy, ale nic! Wszędzie cicho, wszędzie głucho. Strach ścisnął tyłek nie na żarty, dlatego zebrałem wszystkie siły i na tyle, na ile mogłem, zacząłem się drzeć. Wyszło jednak słabiutko. No to siedzę w tej lawinie, zimno jak skurczybyk, czas mija wolno. I kiedy już zacząłem mieć naprawdę czarne myśli, patrzę, a nade mną pokazują się wielkie wąsiska ojca, który mało zdziwiony spokojnie stwierdza: „Aaa, toś ty tu?!”. Wrócił po łopatę do domu i mnie odkopał.
Ta historia, dzięki wrodzonej swadzie pana Kazimierza i świadomemu nadaniu jej lekkości, odarta jest z dramatyzmu, pamiętajmy jednak, że to rodzaj zaklęcia, które ma złagodzić powagę takich sytuacji.
– Był listopad 1993 lub 1994 roku, a ja byłem młodym, świeżo upieczonym ratownikiem ochotnikiem – zaczyna opowieść Jacek Broński. – Robiło się już ciemno, gdy do centrali przyszło zgłoszenie, że z Giewontu skoczył facet. O wypadku poinformowali nas świadkowie, wstrząśnięci wydarzeniem, bo historia rzeczywiście brzmiała dramatycznie. Na szczyt Giewontu, na którym stało sześć osób, wszedł mężczyzna. Zwrócił uwagę mało górskim ubiorem. Miał na sobie dżinsy, dżinsową kurtkę i zwykłe tenisówki. Kręcił się trochę po kopule szczytowej, a gdy jedna z par poprosiła go, by zrobił im zdjęcie, chętnie się zgodził. Cyknął fotkę, oddał im aparat, po czym odwrócił się na pięcie i na ich oczach skoczył w przepaść. Trudno o bardziej wstrząsające przeżycie.
Nieco zaskoczyła nas ta opowieść, z naszych doświadczeń wynika bowiem, że osoby, które chcą popełnić samobójstwo, zazwyczaj robią to w samotności. Pomyśleliśmy więc, że to może paralotniarz, zwłaszcza że świadkowie wspomnieli o jakimś dziwnym łomocie. Mieliśmy więc nadzieję, że słyszeli odgłos rozkładającej się czaszy spadochronu. Jednak opis jego stroju oraz zachowania nie bardzo pasował do glajciarza, ruszyliśmy więc na poszukiwania. Było nas trzech – młodych. Starsi ratownicy dokładnie nas poinstruowali, co mamy ze sobą zabrać i czego możemy się spodziewać podczas wspinaczki. Północna strona Giewontu nie jest bezpieczna, zwłaszcza latem i jesienią, gdy porastające ją trawy nie są jeszcze zamarznięte, zatem szybko przekonaliśmy się, przed czym nas ostrzegali. Podchodziliśmy Żlebem Szczerby, zwanym śmietnikiem, bo tam ląduje wszystko, co spadnie z Giewontu. Kierujący wyprawą Arek Gąsienica-Józkowy zdecydował, że nie będziemy się asekurować, bo nie ma gdzie założyć punktów przelotowych, szliśmy więc na tak zwanego żywca. W pewnym momencie natrafiliśmy na wysoki próg, trudny do pokonania, bo nie było się czego złapać. Pod nogami i rękami mieliśmy osuwający się szuter. Pierwszy na ten próg wszedł Arek i od razu krzyknął, że znalazł faceta. Nie żył. Teraz my z kolegą musieliśmy wdrapać się na półkę. Pamiętam, że złapałem u góry jakąś rachityczną kępkę trawy, oparłem się ramionami o te szutry i nagle cały trawnik wyleciał mi spod nóg. Nie wiem, jakim cudem wybiłem się do góry i zdołałem wskoczyć na twardy grunt, ale wiem, że gdybym tego nie zrobił, spadłbym osiemdziesiąt metrów, do Kotła pod Blachami, i niechybnie bym zginął. Nigdy nie zapomnę tego uczucia wyrwania się śmierci z rąk i jednoczesnego zajrzenia w jej otchłań, bo wybiwszy się w górę, z impetem wpadłem wprost na zwłoki poszukiwanego. Nigdy też nie zapomnę tego, co wtedy zobaczyłem, pierwszy raz bowiem widziałem tak roztrzaskanego człowieka. To oraz fakt, że sam o mało nie zginąłem, nie dawały mi spokoju przez całą powrotną drogę. Czułem, jak drętwieją mi włosy na głowie i jak marszczy mi się skóra na karku ze strachu. Ani przez moment nie opuszczała mnie myśl, że cudem ocalałem, i mimo że wciąż szliśmy po osuwających się kamieniach, byłem szczęśliwy, że to wejście na półkę jest już za mną. Pamiętam, że siedząc w schronisku na Hali Kondratowej, zerknąłem na zegarek, była dziewiętnasta trzydzieści. Pomyślałem – idzie wieczorynka, a ja wracam do życia. Ależ mi wtedy sakramencko smakowała herbata z cytryną.
– Oczywiście bywają chwile, gdy człowiek zastanawia się, czy dobrze zrobił, zostając ratownikiem, czy aby na pewno temu podoła – przyznaje Andrzej Maciata. – Dla mnie takim momentem był wypadek naszego śmigłowca, w którym zginęło dwóch pilotów i dwóch ratowników. Nie brałem udziału w akcji wyciągania ciał chłopaków z wraku maszyny, ale byłem na miejscu zdarzenia następnego dnia. Wciąż znajdowaliśmy tam rozrzucone ludzkie szczątki. To było tak traumatyczne przeżycie, że gdy przyszło kolejne wezwanie, do którego miał lecieć inny śmigłowiec, przestraszyłem się. Przeszło mi nawet przez myśl, że może zostanę ratownikiem, który nie będzie brał udziału w akcjach śmigłowcowych. Ale zaraz potem zapytałem sam siebie: to jakim ratownikiem będziesz? Na pół gwizdka? Przecież nie ma takiej opcji. Albo jesteś ratownikiem i można na ciebie liczyć w każdej sytuacji, albo nim nie jesteś i tyle. I to był moment, w którym musiałem to wszystko przemyśleć i podjąć decyzję, czy naprawdę chcę nadal to robić. No i, jak widać, chciałem. To był mój absolutnie świadomy wybór.
– Nigdy nie miałem wątpliwości, że to, co robię, jest tym, co chcę robić, ale kiedy zginął nasz kolega Janusz Śmiałek, musiałem wziąć kilka dni wolnego i wszystko sobie od nowa poukładać – przyznaje Jacek Broński. – Janusz zginął w rejonie Żabiego Szczytu Wyżniego podczas patrolu w ramach dyżuru w Morskim Oku. Spadł na stronę słowacką w rejon Żabich Stawów Białczańskich. Wyciągaliśmy go śmigłowcem, techniką długiej liny. „Nieśliśmy” go Białą Wodą. To była straszna walka z naturą. Lecieliśmy w chmurach, wróciliśmy do Zakopanego właściwie nocą. Wiedzieliśmy, że to było balansowanie na granicy życia i śmierci. Niedługo zdarzył się kolejny wypadek, na Rysach. I znowu mieliśmy całonocną bardzo trudną wyprawę, dramatyczną. I wtedy coś się stało. Strach zaczął dominować. Dlatego musiałem to sobie poukładać, sam ze sobą pogadać. Przespać się z tym. Poszedłem do naczelnika, wtedy był nim doktor Janik, i powiedziałem, że potrzebuję kilku wolnych dni, żeby odpocząć. On to doskonale zrozumiał. Dostałem czas, ale okazało się, że nie potrzebuję go wiele. Już następnego dnia włączyłem radio i słuchałem, co się dzieje w górach, a trzeciego dnia byłem z powrotem na dyżurze. Puściło. I nigdy już się nie powtórzyło.
– Najtrudniejsze są wyprawy po kolegów, bo to jest tak, jakby stracić kogoś z bliskiej rodziny. Ja byłem po Maję i Bartka. Szedłem w drugim rzucie. Wykopywaliśmy ich – wspomina Maciej Latasz. – Ta tragedia bardzo mną wstrząsnęła. Byłem młodym ratownikiem i chyba dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mamy patentu na nieśmiertelność. Ale to mnie nie zniechęciło, choć zmieniło trochę moje myślenie, utwierdzając w przekonaniu, że muszę brać pod uwagę także najgorszą z wersji, że każdemu z nas może stać się coś złego. Ten zawód niesie za sobą realne ryzyko i ktoś, kto nie zdaje sobie z tego sprawy, nie do końca jest zawodowcem.
– Wypadki mogą zdarzyć się