i rozsądek przychodzą z wiekiem.
Dziś za Chiny nie zrobiłbym tego, co robiłem jako młody człowiek, choć wtedy w ogóle nie miałem poczucia, że robię coś ryzykownego. Pewnie dlatego zdarza nam się podchodzić do różnych wypadków z pobłażliwością, bo przecież „pamięta wół, jak cielęciem był”. Ale są granice. Nieraz jesteśmy świadkami tak skrajnie nieodpowiedzialnych zachowań, że nic nie jest w stanie ich wytłumaczyć. I to moim zdaniem jest najtrudniejsze w ratownictwie, to pogodzenie się z nieodpowiedzialnością ludzi, z ich totalnym brakiem wyobraźni, który może spowodować śmierć innych osób. Beztroskie chodzenie, które kończy się strącaniem kamieni, albo zabieranie dzieci na ekstremalnie trudne szlaki.
Przykład z ostatniego roku: facet wziął sześcioletniego syna na Orlą Perć, na Buczynowe Turnie, nie mając pojęcia, dokąd się wybiera. Pogubił się podczas wędrówki, zadzwonił do nas po pomoc, ale nie potrafił podać żadnych danych, które pomogłyby nam go namierzyć. Nie wiedział nawet, że jest na Orlej Perci! Poleciał śmigłowiec, ale szukaj igły w stogu siana. Chłopaki latają, przepatrują teren, już mieli zawracać, gdy nagle wypatrzyli ich. Dosłownie w ostatniej chwili. Wciągają klientów na pokład, pilot zawija w stronę Zakopanego, a wtedy koleś mówi, żeby podrzucić go z dzieciakiem do Pięciu Stawów, bo chce… kontynuować wycieczkę! „Panie, czyś pan zgłupiał. Bierz pan dziecko do domu!”, wkurzyli się chłopcy, na co facet wszczął awanturę, chcąc postawić na swoim. Tego było za wiele. Koledzy przestali z gościem dyskutować, a po wylądowaniu zgłosili sprawę na policję.
Podobny przypadek był na Granatach. Mężczyzna wziął na wycieczkę siedmioletnią córkę. Nie mieli ze sobą nic! Ani latarki, ani jedzenia, ani picia, ani ciepłego ubrania. Tatuś zadzwonił do nas o zmroku. Myślałem, że gościa zabiję. Pytam: „Człowieku, a gdyby tobie coś się stało, to co z dzieckiem? Przecież idzie noc, kto by się nią zajął?”. „Aaa… nie zastanawiałem się nad tym”, odpowiedział beztrosko. Nic, tylko odstawić go do prokuratury!
Ludzie potrafią być przerażający w swojej głupocie. Wielokrotnie muszę się powstrzymywać, żeby jednemu czy drugiemu nie powiedzieć tego, co powinien usłyszeć. Raz, przyznam, nie wytrzymałem. Sprowadzaliśmy chłopaka, który po prostu się nachlał i szedł ze swoją sześćdziesięcioośmioletnią matką przez Zawrat. On pijaniusieńki, ona zdezorientowana, zmęczona, przemarznięta. Przyszła noc, totalnie się pogubili, więc w końcu wezwali nas. Jak spojrzałem w te błyszczące od alkoholu oczka, to aż mnie poderwało. „Ma pan dzieci?”, zapytałem wściekły. „Nie mam”, wybełkotał. „To chwała Panu! I lepiej nie miej, bo jak narobisz takich samych kretynów jak ty, to będzie nieszczęście”. Potem zrobiło mi się głupio, że to powiedziałem, więc go przeprosiłem, ale nie mogłem znieść takiej bezmyślności. Dla mnie tego typu zachowania są najbardziej przykre i nie potrafię odnieść się do nich z empatią. Bo to, co my robimy, ryzyko, jakie podejmujemy, jest naszym wyborem. Czasami niełatwym, zwłaszcza jak trzeba wyjść w nocy z ciepłego posłania i leźć Bóg wie gdzie, w śnieżycy, mrozie i zawiei, ale na to się pisaliśmy, do tego się zobowiązaliśmy. Śmierć przez ludzką głupotę jest jednak podwójnie przykra.
– W TOPR-ze unika się nachalnego pouczania bądź opieprzania turystów. Raczej mówi się: „Wiesz co, stary, tutaj zapieprzyłeś. Nie można tak!”. Nie katuje się zszokowanego człowieka – mówi doktor Robert Janik. – Jeśli ktoś zrobił coś strasznie głupiego, to jakoś się to komentuje, dając niewielką reprymendę, ale obowiązuje niepisana zasada, że nie pastwimy się nad głupkami, którzy spowodowali jakiś wypadek. To ewentualnie rola prokuratora. TOPR jest od ratowania i profilaktyki. I tyle.
Piękne, szlachetne i godne naśladowania, ale trzeba też zrozumieć potrzebę walnięcia pięścią w stół. Jak mówi klasyk: „Czasami człowiek musi, inaczej się udusi!”.
W TOPR-ze można odmówić wyjścia na akcję, i to niezależnie od tego, czy jest się ratownikiem ochotnikiem, czy ratownikiem zawodowym. Każdy, kto z jakichś powodów, w tym z poczucia zagrożenia, nie chce brać udziału w wyprawie, w każdej chwili może powiedzieć „nie idę”. Może na każdym etapie wycofać się z akcji.
Ratownicy, zdając sobie sprawę z ryzyka podejmowanych przez nich działań, wychodzą z założenia, że nikogo nie należy zmuszać do przekraczania granic. Nie można żądać, by wbrew sobie został bohaterem. Ratownicy muszą być przekonani co do słuszności powziętych działań i jeśli na jakimkolwiek etapie wyprawy ktoś zaczyna mieć co do tego wątpliwości, może bez utraty twarzy odpuścić. Nikt nigdy tego nie zrobił, ale wszyscy wiedzą, że jest taka możliwość.
– Warunki w terenie mogą okazać się inne niż te, których się spodziewaliśmy, a zatem decyzje mogą ulec zmianie i zaskoczyć ludzi, którzy na przykład rzadko bywają na wyprawach – mówi Edward Lichota. – Zespoły składają się z ratowników zawodowych, którzy chodzą na wyprawy cały czas, oraz z ochotników, którzy siłą rzeczy są mniej „wychodzeni” i ekstremalne sytuacje mogą ich zaskoczyć. Wtedy mają prawo zawrócić. Nikt nie oczekuje od nich niezłomności i nikt nikogo nie ciągnie na siłę, tym bardziej że zespół, który ostatecznie rusza do akcji, musi mieć do siebie zaufanie. To samo dotyczy umiejętności. Jeśli ktoś nie czuje się pewnie w jakimś konkretnym działaniu (być może jeszcze czegoś nie umie albo nie umie na tyle dobrze, żeby to wykonać), musi się do tego przyznać. Lepiej, żebyśmy takie rzeczy wiedzieli wcześniej, niż żeby wyszło to w najmniej oczekiwanym momencie. Trudne wyprawy są stresujące i dlatego może się zdarzyć, że ktoś początkujący, nawet as szkoleń, niekoniecznie umie wprowadzić konkretne działania w życie. Tego przełożenia na prawdziwą akcję też trzeba się nauczyć, bo szkolenia a wyprawa to dwa różne światy. W akcji ścigamy się z czasem, walczymy z pogodą, zmęczeniem i różnymi nieprzewidywalnymi okolicznościami. To nijak się ma do spokojnego rytmu ćwiczeń, dlatego od kandydatów czy młodych ratowników nie oczekujemy, że natychmiast doskoczą do poziomu ratownika zawodowego. Do tego potrzeba doświadczenia, którego nabiera się z czasem i wiekiem.
Przyznanie się do własnych słabości wcale nie jest łatwe. Przecież w TOPR-ze każdy to generał. Do mądrego, odpowiedzialnego „odpuszczania” też należy dojrzeć.
– Ileż to razy miałem dupę ściśniętą ze strachu, gdy wspinając się z lepszymi od siebie, próbowałem im dorównać – śmieje się Paweł Zadarnowski. – Nie chcąc pokazać, że jestem gorszy, często nie stosowałem asekuracji, choć zdrowy rozsądek nakazywał. Ale skoro wszyscy potrafią, potrafię i ja. Kiedyś w TOPR-ze zdarzało się trochę więcej brawury, więc ten strach związany z przekraczaniem granic był spory. Nikt jednak nie przyznawał się do niego i działał w bardzo dużym stresie, nieraz ocierając się o śmierć.
Ratownictwo z założenia obarczone jest dużym ryzykiem i ktoś, kto chce wykonywać ten zawód, musi to zaakceptować. Nie jest to jednak równoznaczne z ryzykanctwem. Podejście do niebezpiecznych działań znacznie w TOPR-ze ewoluowało. Ostatnio modne stało się wyrażenie „zarządzanie ryzykiem” i choć brzmi to trochę karkołomnie, to naprawdę oddaje kwintesencję tej pracy.
– Zarządzanie ryzykiem, czyli tak zwana metoda redukcji Muntera, stosowana jest głównie do określenia zagrożenia lawinowego, ale moim zdaniem jest to metoda uniwersalna – mówi Andrzej Maciata. – Najprościej rzecz ujmując, to analiza wielu czynników, które pozwalają na dość precyzyjne przewidzenie zagrożenia. Munter na podstawie analizy statystycznej wypadków lawinowych stworzył rodzaj checklisty, którą należy wziąć pod uwagę, planując wyprawę. Ratownicy, korzystając z tego schematu, określają poziom ryzyka, którego nie powinni przekraczać. Jeśli zatem planowana wyprawa nie mieści się w wyznaczonych przez nas granicach, kierownik dyżuru lub