Beata Sabała-Zielińska

TOPR. Żeby inni mogli przeżyć


Скачать книгу

na sportowy.

      – Niezmienna za to pozostaje konieczność zrozumienia, po co tu jesteśmy – mówi Andrzej Maciata. – Wszyscy przychodzimy tu działać, ratować ludzi, wychodzić na akcje, tymczasem zdarza się, że jesteś na dyżurze jeden dzień, drugi, trzeci, czwarty i nic! Nikogo nie uratowałeś, land roverem się nie przejechałeś, śmigłowcem się nie przeleciałeś, nie poznałeś żadnej panienki, nic nie widziałeś, bo nigdzie nie wychodziłeś. Słowem: siedzisz w czterech ścianach, jeszcze do tego koledzy się z ciebie nabijają, bo akurat na poprzednich dyżurach działo się dużo, więc jeden z drugim opowiadają, jak było na wyprawach, a ty nic, siedzisz i czekasz. I teraz najważniejsze, czy wytrwasz w tym siedzeniu i czekaniu i czy dotrze do ciebie, że w dużej mierze jest to bardzo ważną częścią ratownictwa. Nie tylko działanie, ale także gotowość do działania. Ratowanie jest spektakularne, satysfakcjonujące, ale istotą jest to, żeby tu być, dając tym, którzy są w górach, poczucie, że jest taka instytucja, w której ktoś siedzi i czeka, by w razie czego uratować mu dupę. I cały ten trud nieustannego uczenia się jest właśnie po to, żeby siedzieć i czekać. Czasami dniami, tygodniami, a nawet miesiącami. Bo przychodzisz na dyżur, siadasz, jest was pięciu, przychodzi kierownik i mówi: ty i ty lecisz, ale nie ty. A ty sobie myślisz: kurczę, co jest grane? Czy jestem gorszy? Czego on ode mnie chce, czego się czepia? Potem przychodzi następny kierownik i robi dokładnie to samo, bo akurat tamci bardziej pasują mu do akcji. W TOPR-ze nie ma problemu z działaniem, tylko z brakiem działania, bo przecież jesteś gotowy, przygotowany, wyszkolony, a jednak siedzisz.

♦ ♦ ♦

      Bycie ratownikiem to zaszczyt, a wejście do tego środowiska wymaga wyczucia i – co tu dużo mówić – skromności. Samce alfa są wrażliwcami i nic ich tak nie denerwuje jak inne samce alfa, rozkładające na ich terenie pawie ogony.

      Toprowców najbardziej wkurzają wyluzowane „ziomy”, co to każdego znają i z każdym wódkę piły, oraz nadęci potomkowie Juliusza Cezara, gestem, mową i uczynkiem wykrzykujący: veni, vidi, vici (wszak przybyli, zobaczyli, zwyciężyli…).

      W TOPR-ze ceni się tradycję, a ta nakazuje, by młodsi koledzy podchodzili do starszych z należnym im szacunkiem i respektem, wynikającym nie tylko z racji wieku, ale także, a może przede wszystkim, z racji ich osiągnięć.

      – Gdy jako młody ratownik przychodziłem na centralę, to mowy nie było, żebym słowem się odezwał, jeśli starsi rozmawiali. I to niezależnie od tego, na jaki temat – wspomina Krzysztof Długopolski. – Zasadą było, że ryby i młodzi głosu nie mają, mogłem zatem wyłącznie słuchać lub odpowiadać na zadane pytania. „Odważni”, którzy próbowali zmienić te zasady, mieli pozamiatane, nawet jeśli to, co mówili, miało sens. Każdy wiedział, że od myślenia i od ustalania strategii są starsi, więc jeśli ktoś pogubił się w tych relacjach, zmieniając miejsce w szeregu, dostawał pamiętną lekcję. Niedoścignionymi mistrzami przycierania nosa młokosom były tak zwane Legendy Tatrzańskie – „dziadkowie”, bo tak o nich pieszczotliwie mówimy, potrafili perfekcyjnie zorganizować słodką zemstę, a w Tatrach są doskonałe warunki do jej realizacji. Szacunek do starej gwardii nie wynikał jednak ze strachu, tylko z autentycznego podziwu dla nich. Nie było mowy, żeby któryś z młodych ratowników odezwał się do starszego po imieniu! Zwracaliśmy się do nich „ujku”, co po góralsku znaczy wujek, albo po prostu „proszę pana”. A teraz? Wszystko się zmienia, każdy jest od każdego mądrzejszy, a patrzenie wstecz jest niemodne. Mnie osobiście nie przeszkadza, gdy przychodzi chłopak, który jest młodszy od moich dzieci, i wali do mnie po imieniu, ale za moich czasów byłoby to nie do pomyślenia. Na markę tej firmy pracowały całe pokolenia, a młodzi czasami o tym zapominają. Życie jednak szybko przyciera im rogów, dzięki czemu uczą się, gdzie jest ich miejsce.

      – To nie jest to samo ratownictwo, które było pół wieku temu – przyznaje Apoloniusz Rajwa. – Ratownictwo, które ja pamiętam, to byli przede wszystkim ludzie legendy, z nazwiskami, z historią i osiągnięciami, którym my mogliśmy tylko pozazdrościć. Słuchaliśmy ich opowieści z rozdziawionymi gębami. Zazwyczaj mówili prawdę, chyba że akurat trochę koloryzowali, bo jakoś lepiej im brzmiało. Ale wiadomo, po wyprawie, gdy człek przychodził zmarznięty, wlewająca się do gardła gorzałeczka rozpalała serca, umysły i wyobraźnię. To były czasy, gdy styranemu życiem ratownikowi nie odmawiało się godnego poczęstunku, dzięki temu snuły się historie iście filmowe, opowiadane z taką swadą i poczuciem humoru, że można ich było słuchać godzinami. To oni, ci wielcy, tworzyli niepowtarzalną atmosferę Pogotowia Tatrzańskiego. Jak trzeba było, rzucali wszystko i ruszali na akcję bez względu na warunki. Nie było gadania, że zimno, że noc, że deszcz, że może by tak przeczekać. Podrywali się natychmiast, bo „mus iść cłeka ratować!”. Tak jak się przyrzekało.

      – Ci starzy ratownicy otoczeni byli nimbem chwały i jak się z nimi wódkę wypiło, to człowiek myślał, że złapał Pana Boga za nogi – przyznaje Robert Janik. – To byli bardzo prości ludzie, ale doskonali fachowcy, świetnie znający rzemiosło. To dzięki nim, pokoleniu późnych lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych, wiemy, czym jest ratownictwo.

      TOPR ma strukturę hierarchiczną, ale nie jest to system autorytarny. Świadczy o tym rozwój Pogotowia, wynikający także z nowatorskich pomysłów ratowników. Tej otwartości na „nowe” trzeba się było jednak nauczyć, co zwłaszcza na początku nie przychodziło łatwo.

      Twardym trzonem Pogotowia zawsze byli górale, ludzie z krwi i kości, pełni zalet, ale i ułomności charakteru. Weźmy ich zawziętość. To dzięki niej potrafili iść, gdzie wzrok nie sięga, a jak trzeba było, to i góry przenosić. Z drugiej strony góralskie zakapiorstwo nakazywało im patrzeć z rezerwą na dobijających się do Pogotowia ceprów, a z jeszcze większą rezerwą przyjmować ich pomysły. Zadziwiające, zważywszy na to, że to właśnie cepry – Zaruski, Karłowicz9, Dłuski10 – wymyśliły TOPR.

      – Z wielką estymą patrzyliśmy na starych ratowników i uczyliśmy się od nich fachu, ale, mówiąc wprost – czas popierdala, zmieniają się pokolenia, przychodzą następne, generalnie rzecz biorąc, lepsze. Dzięki temu w pewnym momencie zaczęliśmy łapać kontakt z zachodnim ratownictwem – wspomina doktor Robert Janik. – Motorem tych zmian był doktor Jerzy Hajdukiewicz11, wybitny taternik i himalaista, z którym pojechaliśmy na miesiąc do Zermatt w Szwajcarii, by zweryfikować naszą wiedzę i umiejętności. Potem do wielu nowatorskich rozwiązań zapalił się Michał Jagiełło i zaczął je wprowadzać. Postawił na ratownictwo jaskiniowe, podniósł poprzeczkę dotyczącą wspinania się i rozpoczął wprowadzanie nowych technik, a to nie wszystkim się podobało. „Przyszły magistry i rządzą. Nam wyższych studiów nie potrzeba, my umiemy, kurwa, ratować”, oburzali się „starzy”, nie do końca odnajdując się w zmodyfikowanej rzeczywistości.

      – Trzeba było udowodnić nestorom, że jest się godnym pracować w TOPR-ze – wspomina ceper Michał Gajewski. – Pamiętam swój „test”. Szliśmy na Halę Gąsienicową po turystę, który złamał nogę podczas wspinania się po… ścianie schroniska. Bóg jeden wie, co mu odbiło, przed kim chciał się popisać. Musieliśmy znieść połamańca do szpitala, a że mówimy o czasach, kiedy rannych transportowano na tak zwanym bambusie, zawinęliśmy jęczącego delikwenta w siatkę, siatkę zarzuciliśmy na kij, kij na ramiona i dawaj w drogę. Nieśliśmy go niczym upolowane zwierzę. Trzeba było mieć żelazne mięśnie, żeby dźwigać osiemdziesiąt kilogramów, opierając bambus na jednym ramieniu. I wtedy właśnie Wojciech Wawrytko, ówczesny zastępca naczelnika, powiedział do mnie: „Jak go wyniesiesz bez zmiany na Karczmisko, to uznamy, że jesteś nasz”. Chodziło o ostre