Elżbieta Turlej

Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte


Скачать книгу

chwili ścianka pustoszeje, a tłum reporterów biegnie w stronę otwartych drzwi dworku, w którym za chwilę zacznie się prezentacja ramówki. Chudzi chłopcy i drobne dziewczyny sięgają po telefony. Teraz oni sprawdzają, ile mają lajków, co z nich weszło na Pudelka, co na Plotka, kogo złapał Jastrząb Post. Ktoś łapie się za głowę, bo odkrył, że się świeci, inny rozpacza, bo nie wszedł do galerii zdjęć. Kolejny czeka, aż zaczepi go któryś z krążących pod ścianką dziennikarzy. Ci, których nikt nie zaczepia, nie pyta, co ma w planach i z kim teraz jest, przemykają w stronę drzwi.

      Tuż za nimi grupa fotoreporterów pochyla się nad celebrytką, która wije się na podłodze. Otwiera usta, wysuwa różowy koniuszek języka, uchyla rąbek srebrnej sukienki, żeby pokazać kawałek maźniętych bronzerem pośladków. – Ta kobieta dla dobrej foty zrobi wszystko – mówi mi fotoreporter, który nie przecisnął się przez tłum kolegów. – Na co dzień ma kontrolę nad zdjęciem, może nałożyć makijaż cyfrowy, wysmuklić talię, wyheblować twarz. Tu oddaje się innym.

      W głosie fotoreportera pobrzmiewa irytacja, gdy opowiada, że gdy celebrytka dostaje zdjęcia do autoryzacji (przed publikacją w gazecie czy na stronie), kręci nosem i wybrzydza: tu mam za duży nos, tu źle układają mi się włosy, tu akceptuję wszystko oprócz podwójnego podbródka. Wymaga: zrób coś z tym, przecież jesteś fotografem. Wtedy on cyfrowo wycina z kilkudziesięciu ujęć to, co spodobało jej się najbardziej. Potem skleja twarz z wybranych kawałków. Zmienia koloryt skóry. Zagęszcza włosy. Na koniec dokleja z innej twarzy pieprzyk, albo – co ostatnio na czasie – małe znamię. Dzięki temu ma być mniej plastikowa. Bardziej ludzka. – To samo, czyli: zrób coś ze mną, wyczyść mnie, potnij i sklej, słyszę podczas sesji wizerunkowych dla firm – mówi, kiedy celebrytka biegnie w stronę sceny, na którą wiecznie młody, 53-letni prezenter właśnie zaprasza mistrza olimpijskiego. – Ale kadra zarządzająca, menedżerowie, dyrektorzy i prezesi nie chcą kopiowanych z innych twarzy pieprzyków i znamion. Chcą być nieskazitelni. Chcą do cyfrowego raju, który zapewni ich firmom zyski.

      Pierwsze na świecie zdjęcie poddane cyfrowej obróbce pokazuje raj. Jego autor, specjalista od efektów specjalnych m.in. w „Gwiezdnych wojnach”, John Knoll, zrobił je narzeczonej. I zatytułował: „Jennifer in paradise”.

      Łatwo je znaleźć, wrzucając w Google hasło „początki Photoshopa”. Łatwo też o zdziwienie, bo nie widać na nim piersi czy pośladków kobiety, tylko jej plecy i biały dół od kostiumu. Nie widać też twarzy, tylko profil zwrócony w stronę wyspy Bora-Bora.

      Bohaterka zdjęcia, Jennifer, nie miała pojęcia, że jej plecy i profil zostaną kiedykolwiek do czegokolwiek wykorzystane. Jest zresztą w tym zdjęciu jakaś szczerość i niewinność. I zapowiedź szczęścia, bo ponoć tuż po naciśnięciu migawki John Knoll oświadczył się i został przyjęty. A potem, kiedy trzeba było wybrać fotografię do prezentacji programu do obróbki zdjęć, sięgnął po białe plecy i miękki profil narzeczonej. Ale nie po to, żeby ją wysmuklić czy upiększyć, ale zagęścić czarne piksele tła, które miały dać złudzenie płynnego przejścia z bieli do czerni. Czyli wydobyć bogactwo z szarości, bo do czasów jego wynalazku ekrany komputerów potrafiły wyświetlać coś albo nic, czyli czerń albo biel.

      Z pewnością John Knoll nie wiedział, że szukając szarości, wpłynie na czarno-białe myślenie o sobie milionów kobiet w Polsce. Ale mógł coś słyszeć o kraju, który właśnie wychynął zza żelaznej kurtyny. Tym bardziej że kiedy sprzedawał firmie Adobe licencję na dystrybucję opracowanego przez siebie programu, w Polsce właśnie kończył się komunizm. I zaczynał kapitalizm, do którego tęskniliśmy, ale o którym nie mieliśmy pojęcia.

      Fotograficy, z którymi rozmawiam o momencie przejścia z jednego ustroju w drugi, opisują ten czas w barwach późnej jesieni i rozmytych konturów, w które wpycha się jaskrawy kolor. Często używają też słów „niepewność” albo „zagubienie”, bo na początku lat 90. ubiegłego stulecia oczekiwano od nich ładnych zdjęć, naśladujących te z prasy zachodniej. Tyle że nikt nie miał pojęcia, jak takie zdjęcia zrobić.

      – Publikowałem m.in. w prasie podziemnej fotoreportaże z wizyt Jana Pawła II, strajku w Stoczni Gdańskiej i strajków studenckich, ale nie miałem pojęcia o fotografii komercyjnej – przyznaje Jacek Piotrowski, jeden z pierwszych po przełomie fotografów modowych i autor okładek kolorowych magazynów. – W łódzkiej filmówce nikt mnie nie uczył, jak mam oświetlać kobietę, żeby wyglądała ładniej niż w rzeczywistości. Wiedziałem tylko, że mogę kształtować obraz światłem, ale narzędzia do tego mieliśmy w tamtych czasach marne. Pierwsze profesjonalne studio z podwieszoną pod sufitem tzw. wanną oświetleniową i innymi lampami sterowanymi pilotem zobaczyłem w gdańskim Elgazie, który dorobił się na produkcji kotłów gazowych i okien z PCV. To studio dla mnie, absolwenta operatorki, to był szok. Zniknęło zresztą szybko wraz z upadkiem firmy.

      W pierwszych numerach miesięcznika „Sukces”, który trafił do kiosków rok po obradach Okrągłego Stołu i w czasie rozkwitu Elgazu, znajduję – wzorowane na prasie zachodniej – zdjęcia Polek. W tekstach odczytuję też niepewność, o jakiej mówili mi fotograficy. I mnóstwo ambicji. Jak przekonuje w pierwszym wstępniaku redaktor naczelna, Joanna Stolarska, w piśmie mieli szansę zaistnieć wszyscy, „którym się udało i którzy uporczywie dążą do celu”.

      Jednak ku mojemu zdumieniu miesięcznik był skierowany do mężczyzn. Kobiety były dla nich jedynie szarym tłem. I dostawały szansę na wyjście z szarości – dosłownie, bo w rubryce zatytułowanej „Szansa na sukces” – dzięki rozbieranym zdjęciom. Dla niepoznaki okraszonym wywiadami na temat ich marzeń, oczekiwań czy planów.

      Większość bohaterek „Szansy na sukces” miała nadzieję na karierę modelki. Chciały wyjechać do raju, o którym mogły przeczytać nie tylko w „Sukcesie”, ale też w pierwszym numerze skierowanego wyraźnie do kobiet „Twojego Stylu”. Autorka jednego z pierwszych zamieszczonych w miesięczniku reportaży „Młode, piękne i bogate?” (Monika Teresińska, „Twój Styl”, 7-9, 1990) tak pisała o zachodnim raju: „Cywilizacja i wysoki poziom usług stwarzają kobiecie amerykańskiej życie znacznie wygodniejsze niż w Polsce. Zakupy we wspomnianych już olbrzymich supermarketach są czystą przyjemnością, wiele spraw można załatwić przez telefon, poczta i telefony działają bez zarzutu, kolejki są nieznane, a ogólna uprzejmość i życzliwość zachwycające”.

      Fotograficy, z którymi rozmawiam, mówią, że dziewczyny, którym robili zdjęcia, faktycznie szybko wyfruwały zagranicę. Szukały swojego raju z sukcesem, bo na Zachodzie były przyjmowane i traktowane jak egzotyczne ptaki. Nic dziwnego: miały urodę i towarzyszył im mit – szybko wykorzystany przez Ralpha Laurena czy Calvina Kleina – najpiękniejszych kobiet z zamkniętego dla świata obozu krajów socjalistycznych.

      Mimo to, kiedy patrzę na zdjęcia z rubryki „Szansa na sukces”, myślę, że według dzisiejszych standardów Polki nie wyglądały wtedy dobrze. Ich skóra ma niezdrowy, sinawy odcień, włosy sterczą, a znamiona, pieprzyki i blizny aż proszą, żeby je zasłonić. Nawet Miss Polski 1991 i Miss International 1991 Agnieszka Kotlarska nie wygląda na zdjęciu idealnie. – W tamtych czasach retuszowanie zdjęć było sztuką delikatnego podkreślenia, a nie eliminacji czy zmiany – mówi mi A.S., retuszer, który w 1991 roku zaczynał pracę w mediach. – Do 1990 roku, czyli do momentu wypuszczenia przez Adobe Photoshopa, łamaliśmy gazety na polskim systemie Poltype. Program do łamania był prosty, ale opanowanie obróbki zdjęć wymagało umiejętności i wyczucia. Pierwsi retuszerzy byli artystami, czyli poligrafami i grafikami po ASP. Awangardą branży. Dostawali odbitkę zdjęcia i poprawiali na niej kolor, kontrast, ostrość. Patrzyli na fotografię jak na kompozycję, dbali o balans kolorystyczny, ale nie zmieniali rzeczywistości.

      Do pierwszego w Polsce użycia