Elżbieta Turlej

Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte


Скачать книгу

– jak podkreśla A.S. – w pionierskich czasach używania Photoshopa jeszcze dbało się o artyzm. Retuszerzy patrzyli na zdjęcie jak na kompozycję. Obraz musiał odpowiadać rzeczywistości albo przynajmniej ją naśladować. Cyfrowa gumka służyła do czyszczenia zarysowań czy brudów ściąganych przez skaner. Różdżka do zaznaczania i narzędzie do klonowania miały podobne zastosowanie: czyszczono nimi przestrzeń na zdjęciu. Usuwano zasłaniające ważny obiekt drzewo czy samochód albo dodawano coś, żeby uzyskać lepszą kompozycję. – Nikomu nie przychodziło wtedy do głowy, żeby przy pomocy tych narzędzi zmieniać zdjęcia kobiet, powiększać cyfrowo biust, wydłużać nos czy usuwać drugi podbródek – mówi A.S.

      Pierwsze cyfrowe operacje na ciałach Polek mogły mieć miejsce tuż po zamknięciu gazety „Glob24”. Dziennik zniknął rok po otwarciu. Retuszerzy zostali wchłonięci przez studia, które zajmowały się skanowaniem zdjęć reklamowych. A.S. trafił do Studia Amos, które retuszowało zdjęcia reklamowe, ale też okładkowe, m.in. dla debiutujących na ranku „Poradnika Domowego” i „Pani Domu”. – Ale pierwsze, cyfrowe retusze zdjęć okładkowych nadal przypominały delikatne maźnięcia pędzlem – zaznacza A.S. – Zmienialiśmy kolor skóry na brzoskwiniowy, kontrastowaliśmy oczy, rzęsy, brwi. Wypełnialiśmy usta czerwienią. Wszystko z wyczuciem. Delikatnie i subtelnie.

      Pierwsza agresywna przeróbka zdjęcia kobiety to rok 1993. W skali światowej to druga, ulepszona wersja Photoshopa, która dawała możliwość korekty poszczególnych elementów fotografii. W skali Polski to fotografia reklamowa typu beauty dla firmy produkującej odżywki do włosów.

      Chcę odnaleźć jej bohaterkę, ale firma zniknęła z rynku kilkanaście lat temu. Od przedstawiciela firmy kosmetycznej, która debiutowała w tym samym czasie, słyszę, że wtedy nikt nie archiwizował ani zdjęć reklamowych, ani danych modelek.

      Muszę polegać na pamięci retuszera. – Dostaliśmy zdjęcie młodej, ładnej blondynki. Pracowaliśmy nad nim przez kilka albo kilkanaście godzin – wspomina A.S. – Poprawialiśmy odcień skóry, odsyłaliśmy do agencji, dostawaliśmy z adnotacją, że teraz trzeba zmienić ułożenie oczu. Zmienialiśmy i dostawaliśmy zwrotną, że teraz pora na nos. Zmienialiśmy nos i nagle nie pasowały do niego włosy. To był naprawdę agresywny retusz, Polka na zdjęciu zaczęła przypominać Chinkę, ale klient nie potrafił się zatrzymać. Był zadowolony dopiero wtedy, gdy kompletnie wyczyściliśmy skórę do faktury gumy, zlikwidowaliśmy zmarszczki wokół oczu, zagęściliśmy włosy, tworząc z nich coś na kształt hełmu. Kto był motorem retuszowania? Nie przypuszczam, żeby stał za tym grafik. Szybciej klient, którego nie interesowała estetyka, ale sprzedaż.

      Fotos trafił do salonów fryzjerskich i pism dla kobiet. Po nim A.S. retuszował kolejne zdjęcia reklamowe, które sąsiadowały ze zdjęciami ulubionych bohaterek prasy dla kobiet, czyli aktorek, piosenkarek czy modelek. – Tak jak wszystkie fotografie i te dostawaliśmy do retuszu. Zdjęcia były robione metodą analogową, dobrze wyświecone i wymuskane. Nie wymagały ingerencji – mówi A.S. – Robiliśmy więc to samo co w czasach przełomu, czyli delikatnie kontrastowaliśmy, ale przy okazji – żeby nie było dużej różnicy między nimi a wygładzonymi kobietami z reklam – usuwaliśmy wypryski, skazy, znamiona i zmarszczki, wybielaliśmy zęby. Nikt nam tego nie kazał, robiliśmy to, można powiedzieć, z porywu serca.

      Nie wiadomo, w którym roku ten poryw serca, czyli Photoshop – coraz mocniejszy w narzędzia i w kolejnych wersjach – poszedł na służbę polskich celebrytek i redaktor naczelnych pism.

      Fotograficy, którzy w tamtych latach pracowali dla sprzedającego się w ponad 600 tysiącach egzemplarzy „Twojego Stylu” czy coraz bardziej popularnej „Vivy”, mówią, że kontrolę nad swoimi zdjęciami stracili w połowie lat 90. Nagle twarze wszystkich kobiet – niezależnie od tego, jak wyglądały, ale też jak zostały oświetlone czy sfotografowane – zaczęły wyglądać identycznie. – A to dlatego, że wydawnictwa przestały korzystać z usług firm zewnętrznych – mówi A.S. – Budowały własne studia graficzne, w których zatrudniały młodych adeptów informatyki. Trafiali do pracy m.in. po kursach organizowanych przez dystrybutorów „maków”. Wiedzieli, jak obsługiwać Photoshop, znali jego narzędzia, ale było im wszystko jedno, czy retuszują aktorkę, silnik, czy garnek z zupą. Zdjęcie było zdjęcie. Grunt, żeby trzymało się zasad. Najczęściej matematyki.

      Młodzi informatycy i absolwenci kierunków technicznych – jak wspominają fotografowie, którym przyszło z nimi współpracować – najbardziej lubili zasady symetrii. W uproszczeniu: jedno oko musi być w takiej samej odległości od nosa jak drugie. Usta powinny pojawić się w połowie drogi od nosa do brody. A zęby dolne i górne przeglądać się w sobie niczym w tafli wody.

      Młodzi informatycy nie musieli też – jak ich poprzednicy, retuszerzy z czasów przełomu – zastanawiać się, jak delikatnie wygładzić koloryt skóry kobiety. A.S. pamięta, że w jednym wydawnictwie obowiązywał jeden próbnik odcienia skóry, w drugim inny. W B. niedopuszczalne było maźnięcie twarzy szarością, nawet jeśli tak układało się na niej światło. W A. dyrektorzy artystyczni i naczelni prosili o skórę w odcieniu brzoskwini.

      W efekcie, gdyby wyciąć zdjęcia kobiet z jednego i drugiego wydawnictwa, powstałyby dwie armie kobiet. Ubranych w identyczne ciała. Występujących w podobnych wnętrzach czy krajobrazach, bo dyrektorzy artystyczni z A. i B. mieli swoje ulubione sklepy z meblami czy dworki, w których fotografowano gwiazdy. Ustawionych w takich samych pozach, bo redaktor naczelne lubiły np. zdjęcia kobiet, które stoją, a nie siedzą. Patrzą przy tym prosto w obiektyw aparatu, a nie uciekają wzrokiem w bok.

      Już wtedy było oczywiste, że armie kobiet ze zdjęć mają swoich przywódców: redaktor naczelne, dyrektor artystyczne i retuszerki, bo – jak pamięta A.S. – w pewnym momencie retuszowanie zdjęć kobiet powierzano innym kobietom. A one przewyższały kolegów, mężczyzn, w gorliwym czyszczeniu twarzy ze zmarszczek czy piegów.

      I to nie tylko dlatego, że wymagali tego od nich szefowie wydawnictw, ale też gwiazdy, które szybko zrozumiały, że jedynie młode i piękne – nieważne, że tylko na zdjęciach – zdobędą kontrakty reklamowe. Jeden z retuszerów, który pracował nad okładkami dla wydawnictwa X. (nadal w nim pracuje, dlatego prosi o anonimowość), wspomina gwiazdę, która w wywiadzie opowiadała, jak ceni sobie naturalność, a w ilustrującym tekst zdjęciu wymogła podrasowania albo zmianę wszystkiego: od oczu przez włosy aż po palce dłoni.

      A.S. opowiada z kolei o celebrytce, która miała obsesję na punkcie fryzury. Nie pozwalała puszczać zdjęć, jeśli włosy nie zostały kilkakrotnie zagęszczone. Najchętniej puklami ze zdjęcia celebrytki, która była bardziej popularna.

      X. wspomina piosenkarkę, słynną jeszcze w czasach przed przełomem, która kilkakrotnie odsyłała zdjęcia do poprawki. – Praca nad retuszem jej fotografii przypominała pogoń za króliczkiem – wspomina X. – Najpierw nie podobała jej się szyja, ale kiedy ją odmłodziłem, przestały do niej pasować opadająca żuchwa i powieki. Kiedy je podnosiłem, do całości przestały pasować oczy, więc je powiększałem, a kiedy usta wydawały się – jak mówiła piosenkarka – za smutne, podciągałem kąciki do góry. W efekcie powstawała płaska maska, która jednak najbardziej podobała się artystce.

      A.S. przyznaje, że najwięcej dłubaniny było i jest przy twarzy, sylwetka jest łatwiejsza do skorygowania. – Wystarczy cyfrowo wcisnąć brzuch, spłaszczyć biodra, wyprasować fałdki skóry – mówi A.S. – Gładka twarz szybko stała się dowodem szczęścia, szczupła sylwetka – zdrowia i seksapilu. Problemem było to, że nie mieliśmy pomysłu, jak pokazywać i ulepszać nagość. W polskim „Playboyu” coraz częściej, obok swoich amerykańskich koleżanek, zaczęły się pojawiać nasze, nadwiślańskie playmate. Mieliśmy piękne kobiety, ale brakowało na nie pomysłu, oryginalnego spojrzenia. Usiłowaliśmy kopiować zagraniczne wzorce, ale wychodziło jakoś sztucznie.

      Jacek