podejmiemy to ryzyko – bo każda chce być piękna, a kasę mają nieliczne – albo pogodzimy się, że nie jesteśmy idealne.
Dwudziestoletnia studentka, która rozmawia ze mną na Skypie, (wcześniej wysyła zdjęcie brwi, które wyglądają jak dwa krwawe zadrapania), mówi, że podjęła ryzyko, bo jej brwi były niesymetryczne. Lewa wydawała się lekko podniesiona w stosunku do prawej. – Nie miałam pieniędzy na wyrównujący wszystko microblading, który kosztuje nawet tysiaka za jedną brew – mówi. – Zgłosiłam się do X., która chciała na mnie poćwiczyć. Niestety, najpierw krzywo narysowała linie. I nie starła, ale zrobiła tatuaż według tych krzywych. Nacięła skórę głęboko, wpuściła barwnik, który rozlał się poza linie, aż do ucha.
Studentka mówi, że nie wiedziała, gdzie się schować z taką rozlaną twarzą. Napisała opinię na FB, ale administrator usunął komentarz, a ją wyrzucił z grupy.
Poszła więc do innej kosmetyczki. Czeka ją usunięcie starych brwi laserem i przykrycie blizn nowymi, wytatuowanymi brwiami. Zapłaci za to, co miało być „po taniości”, około 2 tys. zł.
Na koniec rozmawiam z pięćdziesięcioletnią Y, która oddała swoje usta i policzki doktorowi B. Obiecywał, że podczas szkolenia tylko on będzie je dotykał, nakłuwał i formował. Ale kiedy położyła się na łóżku, natychmiast obok pojawiła się debiutantka w branży medycyny estetycznej. – Zrobiona – od doczepionych włosów przez błyszczące usta aż po piersi sterczące jak dwie świeżo napompowane piłki – wspomina 50-latka. – Doktor B. mówił do niej: zobacz, teraz tłoczę kwas. I nakłuwał moją dolną wargę. Potem dał jej strzykawkę i powiedział: teraz ty. Następnie zrobił inną strzykawką dziurkę w skórze lewego policzka, potem wcisnął w nią kaniulę i wpompował przez nią kwas. Wreszcie ugniatał, masował, formował policzek. A nowa w branży wciskała, pompowała, formowała i naciskała drugi.
Kurs był w sobotę. W poniedziałek nowa w branży medycyny estetycznej powiesiła w swoim „gabinecie manicure – pedicure” certyfikat z podpisem lekarza. I ruszyła z wypełnieniami, na początek skromnie, w cenach promocyjnych, czyli od tysiąca wzwyż.
Tymczasem pięćdziesięcioletnia Y po kilku dniach zauważyła, że jeden policzek (od doktora) jest wyżej od tego od debiutantki.
Warga od doktora nie odstaje i nie zapada się tak jak warga od nowej. W tej pierwszej nie ma dołków i grudek. W tej drugiej są.
I ona – jak dwudziestoletnia, niesymetryczna studentka – nie wiedziała, gdzie się schować. W komentarzach na FB i Instagramie wszyscy zauważali, że coś w niej nie pasuje. Kiedy zadzwoniła do nowej w branży, usłyszała, że nie bierze odpowiedzialności za preparat szkoleniowca. Doktor, którego złapała na komórkę, powiedział, że jest na wakacjach za granicą – od tej pory nie odbiera od niej telefonu. W profesjonalnym gabinecie medycyny estetycznej („Boże, kto to pani zrobił? Za dużo wstrzyknięte i za płytko”) zaproponowano jej hialuronidazę, czyli podanie enzymu obecnego m.in. w jadzie grzechotnika.
Enzym miał rozpuścić kwas po to, żeby potem można było wpuścić nowy. Całość: 3 tys. zł.
Pięćdziesięcioletnia Y, która jest biologiem, przypomniała sobie, że hialuronidaza jest wytwarzana przez bakterie, ale też plemniki, żeby ułatwić im wniknięcie do komórki jajowej. Dlatego, aby ostrzec młodsze koleżanki, napisała obrazowo: „Dziewczyny, nie dajcie się robić w chuja”.
To wystarczyło, żeby administrator ją zablokował.
Oglądam zdjęcie przysłane mi przez inną kobietę, skrzywdzoną przez kosmetyczkę, która skończyła podobny kurs. Przez środek czoła kobiety biegnie coś na kształt różowobordowego liszaja pokrytego brązowosinym strupem, który wkrótce przejdzie w rozległą bliznę.
Podobne zdjęcia dostaje X, która prowadzi m.in portal dla lekarzy medycyny estetycznej. W tytule e-maili: „Tylko dla ciebie”, „Top secret”, „Nikomu nie pokazuj”. Na zdjęciach: ropa, blizny, rany. Bordowe, zwiędłe usta odsłaniające zęby. Opuchnięte, sine bruzdy przy nosie. Martwica skóry. – Wiem tylko, że bohaterki zdjęć chciały być piękne jak kobiety z kolorowych magazynów, a teraz chcą natychmiastowej pomocy i poprawy – mówi mi X. – Niestety, nie chcą zdradzić, kto, gdzie, kiedy i czym je tak oszpecił. Kryją swojego oprawcę, jakby uwierzyły, że muszą cierpieć, a ten, kto im zadaje cierpienie, robi to z miłości i troski.
Często, mimo że raz zostały skrzywdzone, wracają do niego po raz kolejny. X. opowiada o kobiecie, która chodziła na tzw. ostrzyki do swojej fryzjerki. Mogła jeździć do lekarza, który zrobiłby jej to drożej i w lepszych warunkach. Wolała fryzjerkę. I nie chodziło o pieniądze, bo kobieta prowadzi intratny biznes, ale o więź. Powtarzała, że fryzjerka jest dla niej jak ktoś bliski, niemal rodzina. A lekarz, wiadomo: nie człowiek. – Kiedy spuchła po podaniu wypełniaczy w bruzdy wargowo-nosowe, fryzjerka doradziła, żeby brała zyrtec (dostępny bez recepty). Kiedy nie pomagało, zrobiła jej mezoterapię mikroigłową, czyli dodatkowo podrażniła chore miejsce. Efekt: zakażenie bakteryjne, ropień, wizyta w szpitalu, cięcie, blizna – mówi X. – Psycholodzy nazwaliby ten rodzaj przywiązania do oprawcy syndromem sztokholmskim. Ja nazywam to bardziej współcześnie: syndromem Natashy Kampusch.
Natasha Maria Kampusch miała 10 lat, kiedy inżynier Wolfgang Priklopil porwał ją i zamknął w piwnicy swojego domu. Kiedy osiem lat później uciekła, popełnił samobójstwo. Płakała i chciała pójść na pogrzeb. Chciała też zamieszkać w jego domu. Tłumaczyła potem, że tam, pod ziemią, zamknięta za 150-kilogramowymi drzwiami ze stali i betonu, tak naprawdę to ona narzucała zasady gry. Słowem: była silniejsza od oprawcy, który – jak tłumaczyła – nie chciał jej skrzywdzić.
Odnajduję dziennikarkę, która – mniej więcej wtedy, kiedy Natasha uciekała z piwnicy Priklopila – pracowała przy jednym z pierwszych show, w którym Polki na oczach telewidzów poddały się operacjom plastycznym.
Na początek ustalamy, że program nie był polskim pomysłem. Producent wykorzystał zagraniczny format – wcześniej w jednej ze stacji pojawiła się holenderska edycja show, cieszyła się ogromną popularnością. Ustalamy też, że nie podam jej danych ani miejsca, w którym teraz pracuje. Boi się kar za zdradzenie tajemnicy produkcji. Od tamtej pory minęło sporo czasu, ale, jak mówi, show-biznes nie zapomina. – W 2006 roku, kiedy ruszył nabór do programu, wszystko odbywało się na wariackich papierach – wspomina. – Inna stacja razem z miesięcznikiem dla pań zapowiedziała nowy format z chirurgią plastyczną w tle. Musieliśmy być pierwsi, dlatego ogłosiliśmy casting i ruszyliśmy w Polskę.
Do przeróbki zgłosiło się dwóch mężczyzn i sto tysięcy kobiet. Mężczyźni odpadli. Zostały kobiety. Większość w okolicach czterdziestki, z nadwagą i zepsutymi zębami, niektóre ze zwisającymi po odchudzaniu czy ciąży fałdami skóry. Nie wstydziły się cellulitu na udach i zwisającego pofałdowanego brzucha. Bez zażenowania pokazywały ubytki w uzębieniu. Czerwieniły się i zasłaniały tylko wtedy, kiedy ktoś prosił o zdjęcie bluzki i pokazanie biustu. I nie zawsze chodziło o ciało, ale o zniszczoną, pożółkłą bieliznę.
Nie miały pojęcia, że jury, czyli reżyser, producent, sekretarka od obsługi klapsa, chirurg plastyczny, zwraca uwagę na coś innego. Po pierwsze: czy nie są zbyt otyłe. W sześć tygodni przeznaczonych na metamorfozę nie zdążyłyby zbyt wiele zrzucić, a w czasie liposukcji, czyli odsysania tłuszczu, można odciągnąć około trzech litrów tkanki tłuszczowej. Po drugie: czy nadają się do wykonania zabiegu, który się zmieści w budżecie. Czyli będzie w miarę tani, ale spektakularny. – Na jedną kobietę mogliśmy wydać równowartość dwóch trzydziestosekundowych reklam w przerwie programu – wspomina dziennikarka. – Ale żeby tyle dostać, kobieta musiała zasłużyć. Czyli mieć spektakularną historię życia.
Najbardziej