Elżbieta Turlej

Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte


Скачать книгу

do basenu w Lesznie i spojrzała prosto w obiektyw Piotrowskiego, trafiła do raju, o którym pisał „Twój Styl” czy „Sukces”. Czyli pozowała dla „Cosmopolitana”, „Vogue’a”, reklamowała ubrania Ralpha Laurena i Calvina Kleina, wystąpiła w reklamie domu handlowego Macy’s. Mieszkała w USA z mężem, którego poznała podczas wyborów Miss Polski (był jednym z organizatorów). W połowie lat 90. przyjechała do Polski urodzić dziecko. Piotrowski pamięta, że to była dziewczynka, bo niemal w tym samym czasie i jemu urodziła się córka. Wtedy w nocy na pustym basenie w Lesznie nie rozmawiali jednak o córkach. Byli skupieni na pracy. – Szybko poszło – wspomina. – Czułem, że mam do czynienia z doświadczoną modelką, bo nie wstydziła się, jak inne, początkujące. Była naga, ale nie garbiła się, nie zasłaniała. Miała w sobie jakąś ufność, którą można było pomylić z podporządkowaniem mężczyźnie, ale ona chyba taka nie była prywatnie. Nie wiem zresztą, nie zdążyłem jej poznać. Wtedy, w wodzie, wiosną 1996 roku była dla mnie po prostu modelką, playmate, miss, Polką która odniosła sukces na świecie.

      Mimo to ciało, które oglądamy na zdjęciu, nie jest doskonałe. Na piersiach i brzuchu widać delikatną siateczkę rozstępów. Twarz jest miękka, skóra ma nierówną fakturę i lekko sinawy kolor. Ale na zdjęciu jest piękno i erotyzm. A.S., który chwilę wcześniej opowiadał mi o trendach w retuszu, mógłby wyjaśnić to modną ostatnio w retuszu regułą estetyki błędu. Niedoskonałością, która sugeruje prawdziwość. Brakiem symetrii, który jest dowodem na naturalność, bo przecież idealnie symetryczna kobieta nie istnieje. – Naczelny „Playboya”, Tomasz Raczek, był zachwycony zdjęciami Agnieszki Kotlarskiej – wspomina Jacek Piotrowski. – Mówił: wreszcie moglibyśmy coś własnego, oryginalnego i pełnego erotyzmu zaproponować Amerykanom.

      Zdjęcia miały czekać na swoją kolej. Kilka tygodni później Piotrowski był na plaży z ówczesną partnerką i córeczką. Nagle w radiu usłyszał informację o tragicznej śmierci Agnieszki Kotlarskiej. Mężczyzna, który zabił ją przed domem – obok samochodu, w którym siedziała trzyletnia córka i mąż – mówił potem, że zrobił to z miłości. Pokochał jej zdjęcia z miesięczników „Cosmopolitan”, „Vogue”, reklam Ralpha Laurena, Calvina Kleina i domu handlowego Macy’s. Wizerunek kobiety bez skazy, idealnej, czystej, nieziemskiej…

      Zdjęcia z sesji na basenie w Lesznie nigdy nie dotarły do centrali „Playboya” w USA.

      Po latach powstał film dokumentalny o Agnieszce Kotlarskiej „Będę cię kochał aż do śmierci”. W filmie, którego fragmenty można znaleźć w internecie, mówi o niej morderca, ale też bliscy. Jedna z koleżanek, wspominając początki jej kariery jako modelki, mówi: – To, co Agnieszce się przydarzyło, to były wrota do raju.

      Część druga

      Zdjęcie staje się ciałem

      Chciałam zobaczyć, jak zdjęcie wygładzone Photoshopem staje się ciałem. Czyli, jak przeciętna, współczesna Polka oddaje innym siebie do przeróbki. Porzuca swoje ciało w imię idealnej symetrii, a potem godzi się na cierpienie.

      To nie było trudne. Wystarczyło zapisać się do zamkniętej grupy dla kosmetyczek i ich klientek na FB , a potem odpowiedzieć na ogłoszenie: „Szukamy modelek, na których będą ćwiczyć kursantki na szkoleniu z wypełniaczy”. Kobieta, która w prywatnej wiadomości podaje cenę (300 zł) za godzinę i miejsce zabiegu, nie pyta, czy jestem zdrowa i dlaczego chcę zostać królikiem doświadczalnym dla dwu kosmetyczek i szkoleniowca. Interesuje ją tylko, czy będę w niedzielę o 11.00.

      No więc jestem. Pół godziny wcześniej. W połowie maja, nazywanego na forum medycyny estetycznej „miesiącem seksownych ust”. Na środkowym piętrze kamienicy w Alejach Jerozolimskich.

      Jest inaczej niż w popularnym programie o operacjach plastycznych „Sekrety chirurgii”. Nie ma raju: pięknych wnętrz, lśniących, sterylnych narzędzi, drogiego sprzętu po atestach. Pachnie kapuśniakiem i rozgotowanymi kartoflami.

      Na ścianie salonu kosmetycznego, w którym mam oddać swoją twarz obcym ludziom, łuszczy się farba. Szklany stolik, na którym stoi dzbanek z wodą zmąconą cytryną, ma rysę. Różowa kanapa lepi się od brudu.

      Mimo to siedzą na niej cztery młode, jasnowłose i błękitnookie dziewczyny. Jedna z barczystym, łysym chłopakiem, którego koloru oczu nigdy nie poznam, bo przez cały czas ma pochyloną głowę. Wystukuje coś na ekranie swojego smartfona. – Co za weekend – mówi pracownica salonu, która wcześniej umawiała mnie na zabieg. – Wczoraj kobieta zemdlała na niciach (180 za jedną, cztery zaciągnięte pod skórę naprężają ją niczym wiatr napełnia żagiel). Dzisiaj zemdlała kolejna, kiedy szkoleniowiec wstrzykiwał kwas w jej lwią zmarszczkę na czole. A teraz musiałam cucić dziewczynę, której – po nakłuciu igłą – poleciało trochę krwi z dolnej wargi.

      Dziewczyny poruszają się niespokojnie na różowej, lepkiej od brudu kanapie, ale żadna nie ucieka. Nie uciekają też, kiedy pracownica salonu podsuwa im oświadczenie. „Jestem świadoma, że wystąpienie negatywnych następstw i powikłań, o których zostałam poinformowana przed wykonaniem zabiegu, nie uprawnia mnie do roszczeń odszkodowawczych. Jestem również świadoma, że podstawą roszczeń nie może być rozbieżność między rezultatem, którego zakres i rodzaj został ściśle określony przed przystąpieniem do zabiegu, a moimi oczekiwaniami”.

      – Szkoleniowiec wstrzyknie wam mililitr kwasu hialuronowego. Jest bezpieczny, ładnie zwiąże się z waszą tkanką – mówi pracownica salonu. – Przez kilka dni usta mogą być opuchnięte, ale potem nie będzie śladu po zabiegu. Dostaniecie numer seryjny i opakowanie produktu, żebyście wiedziały, czym potem uzupełniać. A teraz podpisujcie oświadczenie i zapraszam do kasy. Jako modelki płacicie mniej niż klientki. Za kwas hialuronowy, którym wypełnimy wargi, pobierzemy 350 zł. Tanio, bo zabieg normalnie kosztuje od tysiąca do 1,5 tys. złotych.

      Dziewczyny podpisują, płacą. Po chwili jedna z nich otwiera drzwi gabinetu. W smudze światła widzę łóżko kosmetyczne, lampę, dwie kobiety w niebieskich fartuchach. I szkoleniowca, który – jeśli wierzyć wyszukiwarce Google – zanim skończył kosmetologię, dostał certyfikat od lekarza, który szkoli z wypełniaczy i sam zaczął szkolić, był lokalnym politykiem i startował w wyborach do Sejmu.

      Kiedy po kilkudziesięciu minutach dziewczyna wychodzi i zwalnia miejsce kolejnej, barczysty chłopak, z którym przyszła, nie podnosi głowy znad smartfona. W jej stronę ruszają pozostałe. Odpowiada na pytania niewyraźnie, jakby potykając się o duże, nieruchome i twarde wargi. Symetryczne, bo takiej samej wielkości, jakby napompowane pod wymiar. – Górną wargę zrobił ten facet. Potem dał igłę kursantkom i one mi robiły dolną. Jedna powiedziała, że to jej pierwsza żywa skóra, bo do tej pory ćwiczyła na sztucznej – opowiada. – Bolało? – dopytują dziewczyny. – Bolało, ale trzeba cierpieć, żeby być… – mówi, ale niewyraźnie i nie rozumiem, czy chodzi o to, że cierpienie jest nieodłączną częścią życia, czy dbania o urodę.

      Wychodzę za nią i chłopakiem schylonym nad telefonem. Oboje idą szybkim krokiem, jakby uciekali albo ktoś ich gonił. Nie wiem, czy usta dziewczyny się wygoją, czy kwas zwiąże się z ciałem, a po zabiegu nie zostanie ślad. Dlatego jeszcze na ulicy wrzucam post w zamkniętej grupie modelek: „Szukam kobiet, które zostały poszkodowane podczas szkoleń. Interesuje mnie, czy szkoleniowcy im potem pomogli, czy dostały np. darmowy zabieg korygujący albo refundację zabiegu w innej klinice, salonie”.

      Post wisi dwa dni. Potem dostaję „bana”. Przez ten czas jednak odzywają się do mnie trzy kobiety. Niewiele, jak na grupę liczącą kilkaset członkiń – a takich grup działa kilkanaście.

      Na początek tłumaczą, że „generalnie jest bezpiecznie, bo kursantki ćwiczą na rozwodnionym botoksie, który puszcza dwa, trzy tygodnie po zabiegu”.