ludzie gromadzili się w pobliżu składów. Armie, wycofując się, paliły to, czego nie zdołały zabrać ze sobą. Ale żołnierze walczących wojsk różnili się w oczach miejscowych. Austriaccy czy niemieccy niszczyli wszystko metodycznie, pod groźbą broni nie pozwalając niczego wyszabrować. Rosyjscy najpierw wpuszczali do środka ludzi, żeby ci się obłowili, a dopiero potem podpalali resztki.
Raz Gomułce udało się zdobyć w magazynach pięćdziesiąt kilogramów białych, oficerskich sucharów. Innym razem uzbierał z podłogi i upchał w kieszeniach jesionki kilka kilogramów cukru w kostkach.
W wakacje czas dla siebie miał dopiero po kolacji – wtedy mógł popływać w Wisłoku.
Codzienność była monotonna. Wstawał o wpół do szóstej. Mył się zimną wodą ze studni, a potem szedł do pracy u sąsiada.
Chwytał sznur i zakładał krowom pętle na nogi. Jedną puszczał przed sobą, drugą ciągnął z tyłu. Czasami dla pewności wiązał cieńszym sznurem cielę za głowę. Nawet nie po to, żeby uchronić przed zaginięciem, bo i tak by od matki nie odeszło, ale żeby nie narobiło szkód w polu.
Zabierał krasule na pastwisko. Choć to właściwie były nawet nie pastwiska, tylko polne drogi albo miedze porośnięte trawą. Całą resztę areału gospodarze przeznaczali na grunty orne.
Po pracy pędził nad Wisłok. Rzeka miejscami była tak płytka, że dawało się ją przejść po kamieniach, tylko trochę mocząc stopy. Gdzie indziej była głęboka, wymagająca wprawnego pływania.
Tam właśnie nauczył się kraula. Wiele lat później, kiedy został najważniejszą osobą w Polsce, pływał na basenie w Pałacu Kultury i Nauki. Samej budowli nie znosił – nie widział, jak rośnie, bo wówczas siedział uwięziony przez komunistów w tajnej willi w Miedzeszynie. Kiedy go uwolniono, zobaczył, że w centrum Warszawy stanął spiczasty pałac na wzór tych, które można było oglądać w Moskwie. Orzekł wtedy: „Paskudztwo”4.
Ale basen w pałacu lubił. Przywożono go rano, koło siódmej, rezerwowano dla niego osobny tor. Obok, na swoich pasach pływali zwykle dwaj inni działacze partyjni. Szykowany na następcę Gomułki Józef Tejchma oraz Artur Starewicz.
Z przyjemnością ćwiczył też w jeziorze w Łańsku, w którym odwiedzał ośrodek rządowy.
– Gomułka chętnie odpoczywał w samotności – opowiadał mi Józef Tejchma. – Nigdy nie palił się do wypoczynku w Związku Radzieckim, co polubił Edward Gierek.
W dzieciństwie, jeśli nie pływał z kolegami, to wieczorami grali w palanta albo kiczki. Czasami wspinali się na słupy. A niekiedy szli „na dzierżawę” – podwędzali niedojrzałe jabłka z czyjegoś ogrodu. Ubogie dzieci z epoki, gdy w wiejskich chatach nie było wody ani prądu.
Łatwo go wykpić. Jak w politycznych dowcipach o tym, że rządzący po wojnie komuniści w dzieciństwie pasali krowy i do szkół nie chadzali. Był tego najlepszym przykładem.
Gomułka rzeczywiście do szkoły uczęszczał krótko. Przynajmniej patrząc z dzisiejszej perspektywy. Liche wykształcenie wynikało jednak nie z braku jego zdolności czy wytrwałości, tylko z ubóstwa.
Uczył się w Krośnie, kilka kilometrów od domu. Edukację zaczął w 1912 roku od czteroletniej szkoły ludowej. Po niej spędził jeszcze dwa lata w trzyletniej Szkole Wydziałowej Męskiej.
Czasem przez cały rok nie miał podręcznika, bo rodziny nie było stać na zakup. Pożyczał więc od kolegów i czytał na przerwach.
Według świadectwa z drugiego semestru roku szkolnego 1916/1917, podsumowującego pierwszą klasę Szkoły Wydziałowej Męskiej w Krośnie, zachowywał się „chwalebnie”. Do nauk przykładał się z „pilnością wytrwałą”5. Opuścił piętnaście godzin i wszystkie nieobecności usprawiedliwił.
Zapamiętał, że nie miał trudności w nauce. Prawie każdy przedmiot zaliczał na piątkę. Najlepszy był z matematyki, najgorszy ze śpiewu. W rachunkach dorównywał mu w klasie tylko jeden kolega, który potem został księdzem.
Z pewnością nie potrafił jednego – dopasować się do tego, jak inni grają. Nauczyciel nad jego uchem prowadził melodię na skrzypcach, a on i tak nigdy nie umiał odpowiednio zaintonować gamy C-dur. Kiedy ze ścisłych przedmiotów otrzymywał oceny chwalebne i celujące, to ze śpiewu słabsze, bo ledwie zadowalające.
Słabo radził sobie też z rysunkami. Przedmioty artystyczne wyraźnie mijały się z jego naturą. Może dlatego nieszczególnie potem cenił kulturę i sztukę.
Pod koniec szkoły jeden z nauczycieli namawiał go, aby dalej się uczył. Przekonywał, że pieniądze nie będą przeszkodą, bo mógłby dorabiać korepetycjami.
Ale Gomułka czuł psychiczną barierę, a ta wydawała mu się nieprzekraczalna. Ci, którym dawałby korepetycje, przychodzili do szkoły w dobrych ubraniach i w butach, a na przerwach jedli drugie śniadanie. On był z innego świata – bosy i głodny. Jak mógłby uczyć tych lepszych?
Ojciec Gomułki wyliczył, że syn musiałby się szkolić przynajmniej kilka lat, żeby zostać urzędnikiem albo nauczycielem. A w domu brakowało pieniędzy na życie.
– Idzie ci czternasty rok – powiedział. – Pora, żebyś się nauczył jakiegoś zawodu i zarabiał na siebie6.
Obaj nie wyobrażali sobie, że zdoła uciułać na szkołę tym, co już potrafi – pracą umysłową. Został robotnikiem.
Jesienią 1918 roku trafił na nauki do warsztatu ślusarskiego Jana Zygmuntowicza w Krośnie. Ojciec widział w nim krawca, ale to profesja ślusarza wydała się młodemu Gomułce kusząca; bardziej męska niż obracanie igłą. Oznaczała wysoką pozycję wśród robotników. Kolejne trzy lata terminował regularnie: sześć dni w tygodniu po dziesięć godzin.
Długo pamiętał upokorzenie z powodu butów. Kiedy zatrudnił się w zakładzie ślusarskim, na co dzień zaczął chodzić obuty. Nie wypadało biegać boso, tak jak do szkoły. Ale jego pierwsze robocze chodaki miały grube, drewniane podeszwy, z przybitymi cholewkami z cielęcej skóry. Stukały głośno na ulicy, jak wszystkie drewniaki.
Z każdym krokiem Gomułka czuł, jakby wszyscy spoglądali na niego z pogardą. Jakby każde stąpnięcie potwierdzało jego podłą pozycję społeczną. Już nie bosy, ale wciąż gorszy.
Ubranie też miał niewiele lepsze. Do pracy zakładał zapinaną pod szyję bluzę. Ta była jeszcze w miarę przyzwoita, kupiona w sklepie albo na jarmarku. Ale do tego nosił długie spodnie uszyte przez matkę z grubego i sztywnego materiału przeznaczonego nie na ubrania, lecz do uszczelniania pras w fabryce.
Jeszcze niedawno zakład Zygmuntowicza tętnił życiem. Majster zatrudniał kilkunastu uczniów i dwóch czy trzech czeladników. Ale po I wojnie światowej, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, koniunktura się pogorszyła. Wolność bywa okrutna: kiedy przyszła, skończyła się praca. Tej wystarczało już tylko dla majstra i najwyżej trzech jego uczniów. Spośród nich Gomułka warunki miał najlepsze – jedyny otrzymywał zapłatę.
Czasami zakład Zygmuntowicza przypominał zwyczajną kuźnię. Sami robili świdry i dłuta. Na gorąco łączyli balustrady balkonów, bo nie mieli maszyny spawającej. Gomułka przy kuciu żelaza wywijał młotem przez cały dzień. A gdy nie trafiał, słyszał z ust majstra jedyne obraźliwe określenie: „Ciura!”. Żadnych innych przekleństw Zygmuntowicz nie używał.
Ale po latach sam Gomułka miotał wyzwiskami, i to wobec najważniejszych w Polsce ludzi.
W zakładzie