starych kamieniołomów, zbudowano akwarium złożone z osiemnastu basenów. Pływało w nim kilkaset gatunków ryb.
Frédéric Auguste Bartholdi pokazuje na wystawie wielką jak dom głowę Statuy Wolności. Można wejść do jej środka. Osiem lat później za oceanem, na Liberty Island, osadzą tę głowę dźwigami na brązowej szyi i otoczą koroną z ostrych promieni.
Pewnie też wtedy Olga po raz pierwszy słyszy słowo „japonizm”. Użył go, omawiając paryską wystawę, mecenas sztuki baron Adrien Dubouché. Określa japonizm jako „nieokiełznaną pasję, która ogarnęła wszystko, wszystkim kieruje, dezorganizuje wszystko w naszym życiu, naszej modzie, naszych gustach, nawet naszym sposobie myślenia”. Cała secesja oparta była na motywach chińskich i japońskich. „Te powyginane damy w długich szatach, z olbrzymimi fryzurami, te poskręcane lilie i nenufary, łabędzie i ibisy” to echo sztuki Dalekiego Wschodu (jak wielki wpływ miał japonizm na twórczość Olgi, autorka udowodni za chwilę).
W Paryżu Boznańscy spotykają się też z rodziną Eugenii.
Co ważne, Iza ujmuje ciotki „dziecięcym wdziękiem i żywością usposobienia”. Olga zastanawia „bledziutką twarzyczką, spokojem i powagą” (Helena Blumówna).
Non finito
Wszystko na nich jest. Róż, fiolet, seledyny. Błękit kładziony na szarosrebrzystych tłach. Odcienie jedwabiu, atłasu. Haftowane galony. „Złociste lśnienia rozsypanych włosów dziewczęcych, aksamitne czernie tła”. Swobodnie malowane krynoliny. Są amulety na fartuszku Filipa Prospera, chronią go przed chorobą. I dzwoneczek. Żeby było wiadomo, gdzie książę się znajduje.
W Kunsthistorisches Museum w Wiedniu (podróż, „by córki świat większy widziały”) w roku 1881 Olga po raz pierwszy widzi obrazy nadwornego malarza hiszpańskiego Diega Velázqueza. Być może wtedy właśnie postanawia, że „całą duszą będzie żyć malarstwem”.
Velázquez maluje bardzo sugestywnie. Jego Portret papieża Innocentego X przez samego modela został uznany za „zbyt prawdziwy”. To Boznańską i Velázqueza łączy, Olga również nie będzie oszczędzać portretowanych. Według Zofii z Grabskich Kirkor-Kiedroniowej, nauczycielki i działaczki społecznej, kobiety ostrzegały się nawzajem, że „Boznańska nie upiększa swych modeli, a przeciwnie”. „Czasami bywa interesująca twarz kobieca – mówi Olga – ale cóż, przychodzi pozować tak nasmarowana, że muszę prosić o umycie się, bo, powiadam, jak ja mam malować panią, pani się już sama namalowała!”
„[Boznańska] nie portretuje – jak pisał jeden z francuskich krytyków – sukni, kapelusza, futrzanej etoli czy też kolii z diamentów”.
Kiedy Portretem kobiety w gronostajach, dzisiaj znanym – niestety tylko z fotografii – również jako Portret patrycjuszki czy Portret gospodyni, zachwyca się Marcin Samlicki: „Twarz brzydka, nalana, oczy wyłupiaste w oprawie fioletowej, ręce grube. Co za typ! Ileż charakteru! Jakaś kuzynka któregoś karła czy błazna Velázqueza”, Boznańska wyjaśnia ze spokojem: „Może dla banalnych smaków wyda się brzydką – nigdy dla wyrafinowanych. Typ czy rasa zawiera w sobie charakter i to jest właściwe piękno. W tem siedzi dusza myśląca, pracująca, cierpiąca, znużona lub umęczona. Nie wolno niczego zmieniać z takich rysów. Zresztą ja nie potrafię poprawiać przyrody – maluję, co widzę”.
Może dlatego żaden „burżuj nie zamówi u niej nigdy portretu. To nie jest «ładne malarstwo»” – pisał Adolf Basler, pisarz, historyk sztuki. Dla Boznańskiej charakter, emocje i uczucia, „moralna osobowość” będą zawsze ważniejsze niż uroda modeli.
Poza tym: czego nie widać, nie istnieje. Oko ludzkie nie penetruje półcienia. Ani Boznańska, ani Velázquez nie malują więc tego, co pogrążone jest w ciemności. Zatem non finito. Dzieło – wedle ówczesnych (a nawet dużo późniejszych) zasad malarskich – nieukończone. Ale to nie znaczy, że niepełne.
Wystarczy spojrzeć na chusteczkę w dłoniach infantki Marianny na obrazie Velázqueza. Podobną Olga namaluje złotowłosej dziewczynce około 1890 roku (Dziewczynka z białą chusteczką). U Boznańskiej widać większą grudkowatość farby, Velázquez posługuje się długimi pociągnięciami pędzla. Gdybyśmy jednak odcięli dłonie, trudno byłoby rozpoznać – jak słusznie zauważa historyczka sztuki Grażyna Bastek – którą chusteczkę namalował Velázquez, a którą Boznańska. Bastek podaje kolejny przykład: kwiat na gorsecie infantki Margerity oraz fragment portretu Zofii Kirkor-Kiedroniowej. To ten sam detal, ta sama wibrująca plama.
Malarz Jean-Étienne Liotard w swoim Traktacie o zasadach i regułach malarstwa pisze, że plamy to „brzydki i wulgarny sposób malowania, który głosi chwałę niecierpliwości, lenistwa, interesowności i ignorancji”. Takie mazaje „nie pozwalają pokazać delikatnych i lekkich uroków natury, które okraszają wszystkie przedmioty i stanowią ich najpiękniejszą ozdobę”. Malowania plamami należy więc unikać. Bo „najpiękniejsze cechy malarstwa to wyrazistość, czystość i jedność”.
Ciekawe, co na to Tycjan, który kładł czasem farbę rękami i specjalnie zostawiał na płótnie ślady pędzla lub paznokcia. Co najmniej dwa ze swoich największych dzieł, Apolla i Marsjasza oraz Złożenie do grobu, namalował techniką pittura di macchia (malarstwo złożone z plam).
Olga Boznańska w krakowskiej pracowni podczas malowania portretu Zofii z Goetzów-Okocimskich Włodkowej, 1913
Liotard chyba zapomniał – tę teorię potwierdzają badania – że mózg potrafi dokończyć dzieło. Dopowiedzieć to, czego ludzkie oko nie widzi. Dzięki pracy oka i mózgu plama na obrazach Boznańskiej i Velázqueza zamienia się w kwiat. Z oddalenia obraz nabiera spójności. Oglądany z bliska jest abstrakcją. Trzeba więc podejść do obrazu, żeby „posmakować”. I oddalić się, aby ocenić.
„Dziwny człowiek”
Jako że bardziej lub mniej cierpliwy czytelnik może już zacząć się irytować długością dygresji, wróćmy do Krakowa z końca dziewiętnastego wieku i dorzućmy jeszcze kilka uwag na temat edukacji Olgi.
Po pierwsze: wiemy niewiele lub prawie nic o szkołach, do których Olga chodziła w dzieciństwie.
Po drugie: Boznańska miała uważnych rodziców. Wcześnie dostrzegli talenty obu córek. I opłacili prywatne lekcje.
Iza uczy się gry na fortepianie u Emila Śmietańskiego, znanego szczególnie z wykonań Bacha i Beethovena. To za jego radą Boznańscy wysyłają ją na naukę do Lipska, a potem Wiednia. Radzi sobie dobrze. Oceny ma wysokie, ale nie chce grać na egzaminie. Publiczność ją paraliżuje. Ze studiów Iza wraca jakoś wiosną 1887. W grudniu rok później daje na Sali Redutowej w Krakowie koncert. Recenzje „Kuryera Warszawskiego” i „Czasu” nie są może entuzjastyczne, ale krytycy doceniają jej wysiłek. „Panna Iza Boznańska […] złożyła przede wszystkiem wykonaniem tria Beethovena dowody techniki bardzo ładnie rozwiniętej, precyzyi i uderzenia pewnego. Zrozumienie rzeczy zasługuje, szczególnie w pierwszej i ostatniej części tria, na zupełne uznanie – bez szukania efektów, bez rozdrabniania umiała panna Boznańska uwydatnić wszystkie szczegóły kompozycyi.
Sonata Beethovena op. 31 Nr 2 w ogólności wykonana bardzo poprawnie, a miejscami pięknie frazowana, zyskałaby na większej jednolitości. […] Środkowa część piękniej wypadnie, jeśli mniej będzie miała akcentów, a więcej głębokości. Część ostatnia zagraną była najpiękniej i mogła w zupełności zadowolić wybrednego słuchacza.
Olga Boznańska, ok. 1880
Z trzech drobniejszych utworów, wypadł nokturn Chopina (cis-mol) ładnie i z dobrem zrozumieniem. Melodya Moszkowskiego