łyk kawy z wielkiego białego kubka, który stał przed nim na konsoli. Musiał cały czas go pilnować, żeby nie odpłynął z łoskotem w jedną lub drugą stronę, bo Charlottą szarpały potężne fale.
Dla Nielsena był to piąty już rejs na tej trasie. Kilka lat temu podpisał pierwszy kontrakt z duńskim biurem i jak do tej pory był zadowolony. Miał nadzieję sięgnąć niedługo po kolejną gwiazdkę i zostać chiefem, tymczasem jednak ponownie przemierzał Bałtyk jako drugi oficer.
Huk wściekającego się morza zlewał się z cichym stukotem igłowej drukarki, która niestrudzenie zapisywała kolejne dane w dzienniku okrętowym. W tle cicho mruczały urządzenia nawigacyjne.
Nielsen trochę się martwił.
Załadunek w Rotterdamie odbywał się w pośpiechu. Wszystko się opóźniło. Zniecierpliwiony Stary osobiście kilka razy pojawiał się na mostku, żeby sprawdzić, jak stoją z czasem. Mimo że załadunku generalnie pilnuje pierwszy oficer. To on robi wszystkie obliczenia stateczności, balastowania i odpowiedniego rozłożenia ciężaru. Teoretycznie dokładny ciężar towaru zobowiązany jest podać klient, ale w praktyce często waga jest zaniżana, towar źle zapakowany i tak dalej. Ale teraz i tak nie było czasu, żeby starannie wszystkiego dopilnować. Transport wielkich tirów z naczepami przyjechał do portu spóźniony o dwie godziny. Całe dwie godziny! Pomijając już to, że armator ten ładunek polecił przyjąć też w ostatniej chwili. Większość „dowozowców” pływała dzisiaj w systemie „trumpingu”, bez znajomości celu. Po prostu w kolejnym porcie przychodziła informacja od armatora, że należy się udać tam i tam po to lub po to, i się płynęło. Formalności celne i urzędowe załatwiał klient, a właściwie wynajęta przez niego agencja. Załoga mogła tylko czekać na załadunek, a potem wysłuchiwać pretensji z powodu opóźnień. Ale Rotterdam przecież był ich pierwszym portem w tym rejsie, dopiero wypływali. Armator miał teoretycznie czas na wszystkie ustalenia, tymczasem w ostatniej chwili zwalił im na głowę jakiś transport.
Kapitan wisiał na telefonie, to kogoś opierniczając, to zbierając z kolei cięgi od kogoś innego. Podobno agencja za późno przesłała dokumenty do odprawy celnej i Urząd Celny zażądał rewizji towaru. Krążyły też plotki, że do celników dotarł jakiś donos. Zatem, chociaż cały transport już wcześniej został poddany kontroli celnej, klient musiał zawlec ładunek pod magazyn i otworzyć wytypowany kontener. W zasadzie i tak należy dziękować Bogu, że celnicy nie sprawdzali wszystkiego po kolei, bo staliby w tym porcie jeszcze ze dwa dni.
W ogóle wszystko to było jakieś podejrzane. Nielsen miał wrażenie, że ten ostatni transport, który trafił na samą górę, to była jakaś lewizna. Podejrzewał, że armator w ostatniej chwili dogadał się z jakimś przewoźnikiem albo spedycją i zmusił Starego, żeby to zabrał.
Ładunek wszedł na styk. Dawno nie płynęli tak przeciążeni.
No i pogoda. Za plan podróży i za meteo był odpowiedzialny właśnie on. Ostrzegał, że ma być szóstka, a nawet siódemka, że mogą dostać niezłego kołysania bocznego, a są załadowani po sufit, ale kapitan kazał wypływać. W zasadzie pływali już i przy siódemce, to nie było przecież niemożliwe. Fale po pięć, sześć metrów, trochę bujania i odrobina nerwów, żeby pospinany ładunek się nie wysypał. Ale dzisiaj było jakoś inaczej. Nielsen miał złe przeczucia. Opóźniony transport, błyskawiczny załadunek… Ci Ukraińcy tak się śpieszyli, że nie było siły, musieli coś sknocić.
Przy przechyłach po dwadzieścia stopni, złe mocowanie…
No i jeszcze flaga, którą pierwszy kazał wciągnąć zaraz po załadowaniu tej kontrabandy.
Nielsen odruchowo podniósł głowę, tak jakby mógł coś zobaczyć przez stalowy sufit mostka kapitańskiego. Nad nim był pokład namiarowy, z lasem anten urządzeń namiarowych, nawigacyjnych i anten radarów. Dokładnie na środku tego najwyżej umieszczonego pokładu wznosił się maszt z duńską flagą.
Tuż obok niej była tam jeszcze jedna flaga. Czerwona. Z trójkątnie wyciętym końcem.
W międzynarodowym kodzie sygnałowym było to tak zwane Bravo.
Informacja, że na pokładzie znajduje się niebezpieczny ładunek.
Rozdział 7
8 czerwca, godz. 23.15
Edward otworzył drzwi i przepuścił żonę przed sobą. Anna weszła do wnętrza dużej sali wypełnionej gwarem kilkudziesięciu osób i przystanęła.
– A może byśmy najpierw zajrzeli do sklepów wolnocłowych. Podobno tam można naprawdę okazyjnie coś kupić…
– Nic nam nie potrzeba kochanie. – Edward zatarasował żonie drogę powrotną.
– Ale tam zamykają o północy i nie zdążymy…
– Dokładnie. Restaurację też zamykają o północy, a ja jestem głodny. Wolę coś zjeść niż taszczyć potem do kabiny litr płynu do kąpieli i sok z czerwonej porzeczki.
– Skąd ci przyszły do głowy akurat te rzeczy, na miłość boską?
– Wybrałem losowo z ostatniej listy zakupów, którą mi wtryniłaś, jak jechałem do miasta.
Anna chciała dodać coś jeszcze w kwestii sklepów wolnocłowych, ale uświadomiła sobie, że głodny, marudny mąż będzie fatalnym towarzystwem na resztę wieczoru i rada nierada skierowała się do jednego z wolnych stolików przy bocznych oknach.
Kilkanaście minut później, gdy Edward całkowicie skoncentrowany na półmisku z pstrągiem z grilla zniknął dla świata, Anna, nad filiżanką miętowej herbaty, znalazła chwilę, żeby rozejrzeć się dookoła. Nie chciała o tej porze jeść. Mięty w karcie nie było wprawdzie, ale kelner tylko przez dłuższą chwilę się zastanawiał, po czym uśmiechnął się i kiwnął zgodnie głową i tym od razu zaskarbił sobie jej uznanie.
Sala jadalna usytuowana była na dziobie statku, a przez wielkie panoramiczne okna w dzień można było oglądać bezkresne morze. Teraz jednak czaił się za nimi wyłącznie mrok, a wiatr chłostał szyby deszczem wymieszanym ze słoną wodą.
Pasażerom pozostawało więc jedynie kontemplowanie wystroju wnętrza.
Dwuskrzydłowe oszklone drzwi właśnie się otworzyły i do środka weszła jakaś młoda para z dzieckiem. Chłopiec trzymał w rękach tablet i praktycznie nie odrywał od niego oczu. Pozwalał prowadzić się ojcu, który trzymał dłoń na jego głowie.
Na chwilę podniósł wzrok i spojrzał w kierunku Anny.
Uśmiechnęła się do niego. Malec patrzył przez chwilę skonsternowany, po czym nieśmiało odwzajemnił uśmiech i pomachał do niej rączką.
Mężczyzna – całkiem przyjemny brunet, jak zdążyła ocenić Anna – pchnął go lekko i chłopiec, chowając się za matką, poszedł w kierunku jednego ze stolików koło bufetu.
Anna z uśmiechem na ustach odwróciła wzrok i sięgnęła po filiżankę z miętą. Uzależnienie dzieciaków od komórek, tabletów i gier obserwowała nawet w wiejskiej szkole w Dalewie, w której od kilku lat uczyła matematyki i fizyki. Nie była zwolenniczką restrykcyjnego odbierania tych zabawek, bo efekt często był taki, że pozbawione ich dzieciaki zamieniały się w komputerowe zombie i nie myślały o niczym innym. Sztuką było wzbudzenie ich zainteresowania i przyciągnięcie ich uwagi. Ale uczyła przedmiotów, które nawet w dawnych czasach stanowiły nieprzebytą zaporę dla większości uczniów, a co dopiero teraz. A z roku na rok było coraz ciężej. No i ona sama raczej nie młodniała.
W Dalewie wylądowali z Edwardem prawie dziesięć lat temu.
Jak ten czas szybko