Jeffery Deaver

Pogrzebani


Скачать книгу

siedziała matka, o wspaniałym brązowo-szarym upierzeniu, której dziób i szpony lśniły jak spiż.

      – Nie. – Rozbawiony głos mężczyzny przerwał ciszę. – Nie możecie z Amelią jechać na Grenlandię.

      – Dlaczego? – zapytał poirytowany Rhyme. Thom Reston, szczupły, lecz silny mężczyzna, był jego opiekunem, odkąd sokoły mieszkały na parapecie starego budynku. Rhyme był tetraplegikiem, sparaliżowanym niemal całkowicie od ramion w dół, a Thom był jego rękami, nogami i czymś znacznie więcej. Rzucał pracę prawie tyle samo razy, ile z niej wylatywał, ale wciąż trwał przy swoim podopiecznym i obaj w głębi duszy wiedzieli, że przy nim zostanie.

      – Bo musicie się wybrać w jakieś romantyczne miejsce. Na Florydę albo do Kalifornii.

      – Banał, banał, banał. Równie dobrze moglibyśmy pojechać nad Niagarę. – Rhyme nachmurzył czoło.

      – Cóż w tym złego?

      – Nie chce mi się nawet odpowiadać.

      – Co na to Amelia?

      – Zostawiła wybór mnie. Denerwujące. Wydaje się jej, że mam za dużo czasu?

      – Wspominałeś wcześniej o Bahamach. Mówiłeś, że chciałbyś tam wrócić.

      – Wtedy chciałem. Ale już nie chcę. Można chyba zmienić zdanie? To nie przestępstwo.

      – A co tak naprawdę przemawia za Grenlandią?

      Twarz Rhyme’a – o wydatnym nosie i oczach przypominających wylot lufy pistoletu – wyglądała drapieżnie i przywodziła na myśl ptaki za oknem.

      – Co chcesz przez to powiedzieć?

      – Może za twoją chęcią wyjazdu na Grenlandię kryje się jakiś szczególny powód? Zawodowy? Praktyczny?

      Rhyme zerknął na butelkę whisky stojącą poza jego zasięgiem. Owszem, był w znacznym stopniu sparaliżowany. Ale dzięki operacji i codziennej porcji ćwiczeń odzyskał część władzy w prawej ręce i dłoni. Pomógł mu także los. Belka, która przed laty spadła mu na szyję podczas oględzin miejsca zdarzenia i przerwała lub zmiażdżyła wiele nerwów, oszczędziła jednak kilka dalszych włókien, choć zostały uszkodzone i pozbawione orientacji. Potrafił brać do ręki przedmioty – choćby butelki szkockiej, by nie szukać daleko – ale nie mógł wstać ze swojego skomplikowanego wózka, żeby je wziąć, jeśli jego niania, czyli Thom, stawiała je tak daleko.

      – Jeszcze nie pora koktajlu – oznajmił opiekun, widząc przedmiot zainteresowania szefa. – No, gadaj. Czemu akurat Grenlandia?

      – Bo jest niedoceniana. Nazwano ją „zieloną krainą”, chociaż w przeważającej części to pustkowie. Pozbawione roślinności. W porównaniu z Islandią – dość zieloną „krainą lodu”. Ciekawy paradoks.

      – Nie odpowiedziałeś na pytanie.

      Rhyme westchnął, zirytowany, że nie umie niczego ukryć; szalenie nie lubił, kiedy go na tym przyłapywano. Postanowił powiedzieć prawdę.

      – Podobno Rigspolitiet, duńska policja, prowadzi na Grenlandii badania nad nowym systemem analizy spektrograficznej w ogrodnictwie. W laboratorium w Nuuk. To stolica Grenlandii. Można zlokalizować próbkę w znacznie węższym rejonie geograficznym niż przy użyciu standardowych systemów. – Rhyme bezwiednie uniósł brwi. – Niemal na poziomie komórkowym. Pomyśl tylko! Wszyscy sądzimy, że rośliny są takie same…

      – Mnie o to nie posądzaj.

      – Wiesz, o czym mówię – fuknął Rhyme. – Ta nowa technika może zawęzić obszar poszukiwań do trzech metrów! Pomyśl tylko.

      – Staram się. Grenlandia odpada. Amelia naprawdę pozwoliła ci wybrać?

      – Pozwoli. Kiedy jej powiem o spektrografii.

      – A co byś powiedział na Anglię? Amelia byłaby zachwycona. Nadają jeszcze ten jej ulubiony program? Top Gear? Oryginalny chyba przestali produkować, ale podobno jest nowa wersja. Byłaby w nim świetna. Wypuszczają ludzi na tor wyścigowy. Ciągle mówi, że pojeździłaby lewą stroną drogi trzysta na godzinę.

      – Anglia? – prychnął kpiąco Rhyme. – Właśnie obaliłeś własny argument. Grenlandia i Anglia prezentują ten sam poziom romantyzmu.

      – Nie wszyscy przyznają ci rację.

      – Ale Grenlandczycy na pewno.

      Lincoln Rhyme rzadko podróżował. Jego niepełnosprawność komplikowała każdy wyjazd od strony technicznej, ale pod względem fizycznym zdaniem lekarzy nie było żadnych przeciwwskazań do wojaży. Płuca miał w dobrym stanie – już wiele lat wcześniej odłączono go od respiratora, po którym została ledwie widoczna blizna na piersi – i jeśli tylko zadbano o takie kwestie jak zabiegi gówno-moczowe (jak je nazywał) oraz ubranie, które nie drażniło skóry, ryzyko wystąpienia zmory każdego tetraplegika, dysrefleksji autonomicznej, było niewielkie. Duża część świata była dostosowana do potrzeb niepełnosprawnych i większość miejsc publicznych, takich jak restauracje, bary i muzea, wyposażono w podjazdy i specjalne toalety. Rhyme i Sachs uśmiechnęli się kiedyś, gdy Thom pokazał im w gazecie artykuł o szkole, która niedawno zainstalowała podjazd i dostosowała sanitariaty do potrzeb niepełnosprawnych, a uczono tam tylko jednej umiejętności: stepowania.

      Niechęć Rhyme’a do podróżowania i skłonność do samotnictwa wynikały z jego natury, po prostu lubił być sam. Praca w laboratorium – czyli w salonie wyposażonym w odpowiedni sprzęt – wykłady i pisanie artykułów do naukowej pracy pociągały go znacznie bardziej niż wyświechtane widoki, wygładzone z myślą o turystach.

      Zważywszy na to, co mieli z Sachs w programie na kilka następnych tygodni, opuszczenie Manhattanu było jednak konieczne; nawet Rhyme musiał przyznać, że nie można spędzać miesiąca miodowego w rodzinnym mieście.

      Plany wyjazdu do laboratoriów specjalizujących się w spektrometrii w ogrodnictwie i miejsc wymarzonych dla wzdychających do siebie romantyków na razie jednak zeszły na dalszy plan; rozległ się dzwonek u drzwi. Rhyme zerknął na monitor kamery przed wejściem.

      – No, no – mruknął pod nosem.

      Thom wyszedł na korytarz i po chwili wrócił w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku, ubranego w żółtobrązowy garnitur, który wyglądał, jakby jego właściciel w nim spał. Poruszał się wolno, ale już prawie pewnie, i Rhyme pomyślał, że niebawem będzie mógł wyrzucić laskę, która stanowiła skądinąd elegancki dodatek. Czarna ze srebrną główką w kształcie orła.

      Przybysz rozejrzał się po laboratorium.

      – Cicho tu.

      – Cicho. Ostatnio mam parę małych prywatnych zleceń. Nic ciekawego. Żadnej zabawy, żadnej przyjemności. Nic większego od sprawy Pocałunku stali. – Miał na myśli zabójcę, który przejmował kontrolę nad urządzeniami domowymi i publicznymi środkami lokomocji, co przynosiło tragiczne, nierzadko makabryczne skutki.

      Detektyw wydziału specjalnego policji nowojorskiej, Lon Sellitto, był kiedyś jego partnerem, zanim Rhyme awansował na kapitana i objął szefostwo wydziału kryminalistyki. Teraz Sellitto od czasu do czasu zatrudniał Rhyme’a jako konsultanta w sprawach wymagających specjalistycznej wiedzy kryminalistycznej.

      – Co tak patrzysz? Miałem tylko beżowy. – Sellitto pokazał na swój garnitur.

      – Zamyśliłem się – odparł Rhyme. – Nie patrzyłem na nic konkretnego.

      To prawda, nie przyglądał się ani dziwnej barwie, ani straszliwym zagnieceniom garnituru, lecz z satysfakcją stwierdzał, że Sellitto szczęśliwie dochodzi do siebie po otruciu, które spowodowało poważne uszkodzenie nerwów i mięśni – przez co musiał chodzić o lasce. Mimo że detektyw zawsze walczył z nadwagą, zdaniem Rhyme’a wyglądał